Korpus generalski nie spełnił pokładanych w nim nadziei i nie poprowadził Wojska Polskiego do zwycięskiej kampanii przeciwko Niemcom. Posiadając już własną buławę marsz. Edward Rydz-Śmigły był człowiekiem przyjemnym, ludzkim w stosunkach z podwładnymi, ale jednocześnie bezwzględnym w osiągnięciu własnych celów – prestiżu i rywalizacji o władzę. Bezprawnie otrzymał buławę marszałkowską, czym została zignorowana instrukcja „Ziuka”, że taki stopień przysługiwał dowódcy zwycięskich sił zbrojnych.
Prześledźmy meandry jego reformy WP. Drugi marszałek okazał się niekompetentnym dowódcą naczelnym, który potrafił operacyjnie poprowadzić armii, ale nie zdołał też kierować całością działań oraz podejmować kompleksowych i jednoznacznych działań. Rydz-Śmigły był doktrynerem, który opanował sztukę wojenną do szczebla operacyjnego, ale na poziomie wojskowości pocz. XX wieku, jak zwierzał się Wańkowiczowi w Rumunii: „Gdyby to taka wojna jak w 1920 r., to moglibyśmy się opierać”. Marszałek gubił się przy wyższym szczeblu dowodzenia, tj. sterowaniu zasobami państwa i całych sił zbrojnych, choć potrafił wskazać trafnie brak umiejętności w pokierowaniu rozpoznaniem na polu walki (w zasadzie dywizje nie posiadały oddziałów rozpoznawczych) oraz „pasywności i bezmyślności oficerów”.
Proces decyzyjny w Głównym Inspektoracie Sił Zbrojnych podległym marsz. Rydzowi-Śmigłemu trwał miesiącami, a i tak niektóre z projektów okazywały się nietrafione („defiladowa” artyleria najcięższa, czy nieracjonalne niewykorzystywanie zdolności produkcyjnych polskiego przemysłu zbrojeniowego). Jednocześnie wspomniane ciało nie dzieliło się wiedzą z nikim, gdy Ministerstwo Spraw Wojskowych udostępniało swe informacje GISZ-owi i Sztabowi Głównemu. Podobnie było w informacjami wywiadu zewnętrznego (II Oddziału SG WP), które rozprowadzano w kilku-kilkunastu egzemplarzach.
Rydz-Śmigły rozwinął zakres tajemnicy wojskowej do granic absurdu, co przyczyniło się do szybkiego rozkładu WP w pierwszych krytycznych dniach września ‘39. „W naszej armii pokutowało specyficzne pojęcie tajemnicy wojskowej. Powstało ono z tradycji legionowej konspiracji” – sygnalizował po wojnie płk Aleksander Pragłowski. Jeszcze wiosną 1939 r. marsz. Rydz-Śmigły zaostrzył jej zasady, zabraniając komunikować się i wzajemnie konsultować najwyższym oficerom w sztabach i na polu.
Aura tajemniczości była rozwijana przez innych generałów, jak chociażby Szefa Sztabu Głównego – gen. Wacława Stachiewicza, który pisał latem 1939 r.: „… znajdowanie się niektórych jednostek Naczelnego Wodza na obszarze Okręgów Wojskowych winno być tajemnicą dla Ministerstwa Spraw Wojskowych, jakkolwiek nie będzie tajemnicą dla dowódcy O. K., który te jednostki zaopatruje”. Obrońcą zasad absurdalnej tajemnicy był też gen. dyw. Tadeusz Kutrzeba, który uważał, że koncepcja „nie może być kwestionowana”, a dopiero po wojnie skrytykował polską manię konspiracyjną. Jednak najlepszym komentarzem są słowa płk. Stefana Roweckiego (późniejszego gen. „Grota”): „… w ciągu ostatnich trzech lata jest wielki postęp w zachowaniu tajemnicy wojskowej. Choć nieraz śmieliśmy się z przesady w tym kierunku, […] jednak ta przesada zrobiła swoje; jesteśmy u nas w wojsku po prostu zakonspirowani”.
Niektóre dywizje pozostawały pod kontrolą niedysponowanych dowódców. Przykładem może być poważnie chory gen. Janusz Gąsiorowski, który przekazał dowodzenie nad „siódemką” płk. Janickiemu tuż przed wybuchem wojny w 1939 r. Inaczej przedstawiają się oceny gen. Wacława Kostki-Biernackiego, jako „zdradzającego swym postępowaniem i zachowaniem objawy choroby umysłowej” i uznanego za „zdecydowanego wariata”. Ów generał, a zarazem Naczelny Komisarz Cywilny nawoływał w drugim tygodniu września przez eter wileńskiej rozgłośni Polskiego Radia do masowych wystąpień przeciwko Wehrmachtowi. Było to zgodne z czerwcowym okólnikiem skierowanym do dowódców Armii i Samodzielnych Grup Operacyjnych (SGO). Tematem planu „Z” była dywersja pozafrontowa oparta na młodzieży do lat 17 (nawet chromych fizycznie), co stało w sprzeczności z ratyfikowanymi przez RP konwencjami międzynarodowego prawa wojennego.
Już po rozpoczęciu walk wielu pułkowników i generałów porzucało swe dywizje lub związki. Załamanie nerwowe przytrafiło się „jastrzębiowi”, gen. Mieczysławowi Borucie-Spiechowiczowi na stanowisku dowódcy Grupy Operacyjnej (GO) „Boruta”. Przedwcześnie uznał się za pokonanego i postanowił ładnie zginąć na linii frontu. Resztki jego związku zostały unicestwione 18 września w bitwie pod Tomaszowem Lubelskim, gdy walczyły w oderwaniu od sił głównych Armii „Kraków” i nie wspierały ich walk o te miasto. Tymczasem gen. Boruta-Spiechowicz uciekał na Węgry w cywilnym ubraniu.
Sytuacja permanentnego chaosu decyzyjnego gen. Stefana Dąb-Biernackiego stała się pochodną jego przedwojennych gaf, np. legendarnych wyczynów z ustawieniem cekaemów na poligonie miast dowodzenia Wielkimi Jednostkami. Pułkownik Stefan Rowecki w sporządzonym raporcie, w którym zawarł opinie na temat wyższego dowództwa, w tym gen. Dąb-Biernackiego z czasu Wielkiej Wojny i walk z bolszewikami, ale jego działania w okresie międzywojennym poddał ostrej krytyce: „Dotychczas wywierał poważną presję na tok wyszkolenia taktycznego wojska, niekoniecznie najlepszą. Zbyt negliżuje [bagatelizuje] rolę lotnictwa i broni pancernej na wschodzie Europy. Wojnę przyszłą tutaj ciągle widzi zbyt zbliżoną do roku 1920. Jego metody z taktycznych ćwiczeń indywidualnych prowadzą do ogłupiania zarówno kierowników, jak i uczestników ćwiczeń. Reprezentuje bezwzględność i brutalność w przeprowadzaniu swoich zamierzeń. Czasem w rozwiązaniach swych może być nieprawdopodobnie ryzykowny. Umysł doktrynerski, nienadający się do projektowania i realizowania skomplikowanych operacji. To typ dowódcy armii w wykonywaniu na przykład brutalnego, ściśle określonego zadania, na przykład przełamania lub obrony za wszelką cenę”. Wojna potwierdziła w całości powyższą ocenę. Już 4-6 września sztab Armii „Prusy” praktycznie nie działał. Generał Dąb-Biernacki dowodził poszczególnymi batalionami, podważając pozycję dowódców dywizji, a nawet pułków i wydając sprzeczne rozkazy. Zgrupowanie południowe, którego działania nie były w żaden sposób koordynowane przez dowódcę armii, w toku walk odwrotowych stoczyło w dniach 8–9 września bój pod Iłżą. Swoją Armię „Prusy” poprowadził do starcia czołowego z czołgami niemieckiego XIV. Pz.Korps celem jego „zrolowania”. Decyzje te opierały się na preferowaniu bagnetu piechura w starciu z pancerzem czołgu. Działania 5-6 września to najlepszy przykład kompromitacji koncepcji boju spotkaniowego. Nieustanna zmiana rozkazów gen. Dąb-Biernackiego wprowadzała chaos decyzyjny do końca kampanii. Zamieszanie potęgował brak łączności obok zwyczajnego przypadku (brak rozpoznania). To zadecydowały, że w chwili kapitulacji Armii „Lublin” gen. dyw. Tadeusza Piskora, w odległości 35 km od niego spływały z północnego wschodu w całkiem dobrej formie jednostki Frontu Północnego. Po dotarciu do Chełma sztab frontu otrzymał dopiero 18 września informację o inwazji Armii Czerwonej na RP. Polacy nie napotykali przez dwa dni większego oporu Niemców (przegrupowującego się do zadania końcowego ciosu), a gen. bryg. Emil Przedrzymierski-Krukowicz zdobył nawet Hrubieszów. Zatem gen. Dąb-Biernacki zmienił plany, postanowił maszerować na Hrubieszów, a następnie Tomaszów Lubelski, angażując się w nie rozstrzygnięty bój pod Cześnikami. A Niemcy wygrywali nad odosobnionymi, nie widzącymi się wzajemnie z powodu braku łączności polskimi związkami. Ostatecznie gen. Dąb-Biernacki również uciekł z pola bitwy, choć nowatorsko wykorzystując… damskie przebranie. Dodajmy kilka słów o pierwszym dowódcy Armii „Modlin” gen. bryg. Przedrzymirskim-Krukowiczu, który faktycznie dał ubezwłasnowolnić się swemu szefowi sztabu, płk dypl. Stanisławowi Grodzkiemu. Wygodnictwo generała, mało elastyczna organizacja dowodzenia i przywiązanie do stanowiska dowodzenia w twierdzy Modlin doprowadziły w nocy z 3 na 4 września 1939 r. do pojawienia się pierwszego kryzysu w ugrupowaniu Armii „Modlin”. Dowódca nie reagował na zmiany położenia i wydawał spóźnione i wykluczające się nawzajem rozkazy. Gdy siły Armii „Modlin” przeszły na lewy brzeg Bugu, gen. Przedrzymirski-Krukowicz podporządkował innym dowódcom operacyjnym, stając się biernym wykonawcą rozkazów przełożonych.
Całkowicie załamał się gen. Władyslaw Bortnowski, dowodzący Armią „Pomorze”, będący faworytem marsz. Rydza-Śmigłego i kandydatem na przyszłego szefa GISZ. Całymi latami aż do ostatnich dni sierpnia jako dowódca Korpusu Interwencyjnego wypowiadał się „w tonie marsowym”. Konfrontacja z Panzerwaffe spowodowała u niego totalny szok po klęsce 1-3 września. Już 2 września jako dowódca nie panował, ani nie potrafił wykonać żadnego zadania operacyjnego, co doprowadziło do rozpadu jego armii. Po dwóch kolejnych dniach gen. Bortnowski był całkowicie załamany. Jego depresja pogłębiała się z każdym dniem, co zauważali współcześni mu: „generał był bardzo zdenerwowany”. Po opuszczeniu korytarza pomorskiego gen. Bortnowski wiózł się ze sztabem aż nad Bzurę, gdzie 21 września poddał się dobrowolnie Niemcom. „Bortnowski był katastrofą. Doprowadził do klęski swojej armii w Borach Tucholskich nieumiejętnym dowodzeniem, a później zaprzepaścił wszelkie szanse, jakie dawała bitwa nad Bzurą, zachowywał się haniebnie” – podkreślał prof. Wieczorkiewicz.
Podobnie gen. Antoni Szylling źle znosił presję frontu, choć udawało mu się uchylać się od rozbicia przez Niemców, za co był chwalony w pracy Porwita. Podobnie wypowiadał się prof. Paweł Wieczorkiewicz:
Stawiany mu [Szyllingowi] niekiedy zarzut, że wymuszona na generale 2 września zgoda na wycofanie Armii «Kraków» doprowadziła do przedwczesnego poderwania zawiasu operacyjnego wojsk polskich, jaki miała stanowić, świadczy o słabej znajomości zamiarów strony niemieckiej. Skutki ewentualnego samobójczego poświęcenia gen. Szyllinga byłyby bowiem o wiele groźniejsze niż uporządkowany odwrót jego wojsk. Odsłoniłoby to całkowicie lewe skrzydło polskiego ugrupowania i przekreśliło, już w pierwszych dniach wojny, jakiekolwiek możliwości obrony przedmościa rumuńskiego, a tym bardziej – ewakuacji na południe”. Gen. Szylling wydał 8 wrześni rozkaz o treści: „Wielkie jednostki, każda oddzielnie i wszystkie razem, stanowią jeden blok posuwający i wspierający się wzajemnie. Nie wydzielać żadnych oddziałów ani batalionów, które odosobnione muszą zginąć. Ubezpieczać się i rozpoznawać na bliskie odległości”. Dzięki temu, że gen. Szylling zdołał egzekwować swój własny rozkaz i Armia „Kraków” nie poszła w rozsypkę. „Wykonał w sposób znakomity najtrudniejsze zadania, jakie miał, przedzierając się znad granicy śląskiej aż pod Tomaszów Lubelski z niewiele uszczuploną armią.
Dowódca GO „Wschód” gen. Bołtuć zawiódł podczas obrony doliny Osy i został pobity przez dwa niemieckie pułki. Wobec ogromnej przewagi Niemców jego siły zostały krwawo zmuszone do kontrolowanego odwrotu własnego.
Dowódca Armii „Karpaty” gen. dyw. Kazimierz Fabrycy otrzymał zadanie ubezpieczenia lewego skrzydła sił polskich. Jego siły składały się dwóch improwizowanych brygad górskich i kilku oddziałów (1. i 2. pp KOP „Karpaty”, 1. pułku strzelców podhalańskich oraz batalionu KOP „Żytyń”) – po wybuchu wojny wzmocnionych 11. i 24. Dywizjami Piechoty oraz 10. Brygady Kawalerii. Gen. dyw. Fabrycy popełnił jako dowódca armii liczne błędy. Przede wszystkim zdecydował o odwrocie 24. DP z linii Dunajca oraz nie zaangażował 11. DP w walki, zanim nie osiągnęła linii Sanu. Niewykonalne zadania zmarnowały wysiłki 2. i 3. Brygad Górskich. Już jako dowódcę Armii „Małopolska”, gen. Fabrycego obciążało nieustanne wycofywanie stanowiska dowodzenia z dala od pierwszej linii frontu aż do Lwowa. Następnie odmówił opuszczenia Lwowa i wysyłał fałszywe meldunki do Naczelnego Wodza, oskarżając bezpodstawnie podległe mu oddziały o demoralizację i brak chęci walki.
Błędy popełnione przez gen. dyw. Kutrzebę w czasie planowania i dowodzenia działaniami Armii „Poznań”, w której nie stworzył odpowiednich mechanizmów kontroli, doprowadziły do niepowodzenia pierwszej fazy bitwy nad Bzurą. Następnie gen. dyw. Kutrzeba przeszedł silny rozstrój. Dodatkowo nie potrafił wyciągnąć od 1935 r. wniosków z gry wojennej rozegranej pod Łęczycą (polegającej na „zdobyciu” Zgierza i Łodzi). Po czterech latach nie przekuł ich w zwycięstwo nad Bzurą – oba wydarzenia rozgrywały się w zasadzie w tych samych miejscach. Kutrzeba ciągle mieszał w rozkazach i zmieniał je tak, że nie trafiały na czas do dowódców dywizji, co sygnalizował gen. Franciszek Wład, dowódca 14 DP. Straty polskie 20.000 zabitych przewyższały dziesięciokrotnie liczbę wyeliminowanych Niemców.
Generałowie Edmund Knoll-Kownacki i Stanisław Grzmot-Skotnicki nie sprostali dowodzeniem swoimi grupami operacyjnymi. Ten drugi wręcz unikał wypełnienia postawionych mu zadań przez gen. Kutrzebę. Tymczasem gen. Grzmot-Skotnicki nie chciał wierzyć do 2 września w wojnę, nie wytrzymując psychicznie presji konfliktu. Podobne „nicnierobienie” wybrali gen. Wacław Scewola-Wieczorkiewicz (dowódca etapów Armii „Kraków”, a następnie Armii „Karpaty”) i gen. Michał Kamski-Milan (dowódca przyczółka rumuńskiego w dniach 8-18 września).
Generał Wiktor Thommée, zebrał porzuconą przez gen. Rómmela Armię “Łodź” i zdołał wycofać ją w kierunku Modlina. „W znakomity sposób dowodził obroną modlińskiej twierdzy. Należy do bardzo jasnych postaci września 1939” – oceniał prof. Paweł Wieczorkiewicz. Jednocześnie skarżył się 17 i 18 września na bombardowania niemieckiej Lufwaffe; „to było ponad ludzkie siły, tego nerwy ludzkie wytrzymać nie mogły”. Rzeczywiście SG WP, ani GISZ nie przestudiowały taktyki użycia niemieckich Stukasów w Hiszpanii, które obezwładniały wolę walki przeciwnika podczas bombardowań nurkowych. Po nieudolnej obronie bagiennych terenów nadnarewskich i nadbiebrzańskich dowódca SGO „Narew” gen. Czesław Młot-Fijałkowski nie potrafił oprzeć się niemieckim próbom przebicia się przez jego ugrupowanie obronne. Wieloletni dowódca 18. Dywizji Piechoty okazał się nieprzygotowany do dowodzenia związkiem operacyjnym. Jedynie umiejętności dowódców części jednostek wchodzących w skład SGO „Narew” uchroniły ją całkowitym rozbiciem pomiędzy Narwią a Bugiem. Jak relacjonował gen. Zygmunt Podhorski „przyczepił się do mnie i jedzie, nic nie przeszkadzając w dowodzeniu, ale uważam, że ma mało zainteresowania”. „Załamany” gen. Młot-Fijałkowski zdał 12 września dowodzenie nad resztkami SGO „Narew” właśnie gen. Podhorskiemu z powodu skończenia się jego roli jako dowódcy zgrupowania. Później „Młot” przebywał przy sztabie jako obserwator działań swoich dawnych sił przeformowanych w dywizję „Zaza” na Lubelszczyźnie, a później w SGO „Polesie” z którą dostał się 5 października 1939 r. do niewoli. Trzy tygodnie rozmyślań generała na temat klęski nigdy nie przekuło w formę pisemnych rozważań. Ale chyba skutecznie zastąpiła je memuarowa publicystyka gen. Romana Abrahama, bijąca wszystkich nieokiełznanym tupetem i udowadniająca po wojnie jak to doskonałe było WP, które było bliskie pobicia niemieckich dywizji. Jakże życzeniowe „wishful thinking” w opisach wrześniowej rzeczywistości kontrastowało z przemilczanym generalskim rozkazem, wprowadzającym w 1939 r. taktykę „spalonej ziemi”: „zniszczyć na przedpolu wszelkie urządzenia pocztowe, telefoniczne, stacyjne oraz zapasy zboża, stogi i materiały pędne. W tym celu dowódcy oddziałów wydzielonych wyślą patrole na swoje przedpola”. Próba utrudnienia aprowizacji i łączności Wehrmachtowi, sprowadzała biedę i głód na ludność cywilną.
Groteskowe dowodzenie polskimi Wielkimi Jednostkami w 1939 r. było dokładnie studiowane przez niemiecki wywiad. Ale nawet nieudolne działania wojenne nie przesłoniły stanu przygotowania kadry opierającego się na przyśpieszonych kursach sztabowych lub podpatrywanie francuskiego szkolnictwa wojennego. Skutki były widoczne głównie we wrześniu, gdyż na październik nie wszystkim starczyło energii i pomysłowości. Elita polskiej generalicji została okrutnie skonfrontowana z rzeczywistością Blitzkriegu, o którym nie miała zielonego pojęcia.
Aby nie tylko koncentrować się na krytyce i słabych stronach dowodzenia WP w 1939 roku, należy wspomnieć o tych dowódcach, których działania można pochwalić, mimo przegranej. Na pozytywne słowa zasługują gen. bryg. Franciszek Kleeberg, płk. Stanisław Maczek, gen. bryg. Wilhelm Orlik-Rückemann, gen. bryg. Wiktor Thommée, kontradm. Józef Unrug. Całość zagadnienie najlepiej podsumował prof. Wieczorkiewicz: „Wyższy korpus dowódczy był najsłabszym ogniwem Wojska Polskiego w kampanii, żołnierz bił ponad przeciętną, dobrze lub bardzo dobrze, zaś młodszy korpus oficerski co najmniej dobrze”.