„Szczelina Jeleniogórska”. Część II: Śledztwo
- Redakcja
- Data:2024-01-24
- Kategoria:II wojna światowa
W części I historii „Szczeliny” wspomniałem o trzech wydarzeniach, które dały początek legendzie „Szczeliny”. Pierwsze z nich to aukcja z 10 czerwca 1992 roku w Nowym Jorku, gdzie sprzedano za olbrzymie pieniądze „Jajko Trofeum Miłości” z warsztatu Fabergé. Drugie to publikacja Andrzeja Popielskiego, który powiązał powyższą transakcję z brutalnym morderstwem handlarza Waldemara Huczko z Nowej Soli w 1991 roku. Trzecie to publikacja w kwartalniku „Explorator” listu do premiera Pawlaka, w którym wspominano o odnalezieniu rozległej sztolni zawierającej dzieła sztuki przez grupę indywidualnych poszukiwaczy. Tropem tego śladu do Szklarskiej Poręby udał się warszawski dziennikarz Ryszard Wójcik, gdzie miał rozmawiać z „pośrednikami” między znalazcami a rządem. Jego nietypowa misja przyniosła jednak więcej pytań niż odpowiedzi.
W czerwcu 1998 roku ukazała się kolejna ważna publikacja dotycząca „Szczeliny” spisana piórem Marka Chromicza. Był to artykuł Schowek nie całkiem opróżniony, który opublikowano w 25. numerze „Nowin Jeleniogórskich”. Powołując się na anonimowego informatora Chromicz twierdził, że odkrycia schowka dokonano w 1991 roku (…) w okolicy położonej około 20 km na północ od Jeleniej Góry. Pewien młody człowiek, w lesie, w górach na odludziu, zupełnie przypadkowo pomiędzy stertą głazów stanowiącą jakby naturalny, kamienny kopiec, jakich w tych górach jest pełno, znalazł pionowy korytarz – szyb prowadzący w głąb góry. Wylot szybu był tak przemyślnie ukryty, że tylko przypadek zrządził, że udało się go znaleźć. (…) Wrócił po kilku dniach, już z ekwipunkiem i z bratem, by ustalić, co naprawdę zostało odkryte (…) Już pierwszy zjazd na dno szybu (jak się później okazało – wentylacyjnego) pozwolił braciom ustalić, że szyb ma kształt syfonu, na końcu którego znajduje się sporych rozmiarów komora. W świetle latarki zauważyli, że nie jest pusta. Pod lewą ścianą komory zobaczyli bowiem dwa osobowe auta, częściowo tylko przykryte plandeką, a obok nich również dwa motocykle. Na środku komory i pod prawą jej ścianą stały ustawione w kilka rzędów skrzynie, okrągłe tubusy i wiele innych przedmiotów. (…) okazało się, że komora stanowi prawdziwą składnicę skarbów (…) na zamkniętych skrzyniach leżą prawdziwe, niczym nie zabezpieczone dzieła sztuki, a w teczce przykutej do ręki nieboszczyka siedzącego w aucie znajdują się wielkie, sprawiające wrażenie złotych, trzy różnej wielkości jaja.
Kolejne akapity artykułu były nie mniej sensacyjne. Informator redaktora Chromicza miał bowiem rozmawiać ze świadkiem, który na własne oczy widział największe ze znalezionych jajo Fabergé, który widział puste, skórzane tubusy po wielkich obrazach Wilmanna (…).Opisuje on szczegółowo największe z jaj Fabergé, twierdząc, że miał je w ręku. Według niego jajo to wykonano z białego i zielonego złota (…) w środku schowana była złota kareta. Wysokość tego klejnotu mój rozmówca określa na około 12 do 14 cm. To jajo podobno od dawna jest już poza granicami kraju. Dwa inne nadal są w Polsce, a jedno z nich charakteryzuje się brakiem złotej opaski w miejscu styku górnej części jaja z dolną. W jednym z nich była schowana mała cerkiew, a w drugim scena figuralna, przedstawiająca jakiś hołd. W swoim artykule Marek Chromicz rzeczywiście zamieścił zdjęcie złotego jaja i karety, podpisując je „Jajko koronacyjne Fabergé”. Było to jednak zdjęcie ilustracyjne, bo to konkretne jajo nigdy nie zaginęło .
Na kolejne informacje trzeba było czekać do 30 października 2001 roku. Po dwóch latach braku informacji o skrytce w „Nowinach Jeleniogórskich” ukazał się kolejny artykuł Marka Chromicza zatytułowany „Szczelina?”. Był to pierwszy raz, kiedy do opisu tajemniczej skrytki użyto tego terminu. Chromicz pisał, że (…) w nieco legendarnej, ale przecież realnie istniejącej „Szczelinie” znaleziono setki innych, niezwykle cennych przedmiotów. Prawdopodobnie do dziś w tym schowku znajduje się duża ilość wielkich obiektów, takich, których nie udało się wynieść w sposób nieujawniający schowka. Dalej można było zapoznać się z nowymi ustaleniami dziennikarza: „Szczelinę” ujawniono w 1991 roku, w górach, na północny zachód od Jeleniej Góry. Jej odkrywcy po pewnym czasie (…) zgłosili poprzez Polskie Towarzystwo Eksploracyjne gotowość dogadania się z władzami co do wspólnej eksploatacji tego schowka (…) Realnym śladem po kontaktach z władzami jest tylko notatka jednego z ówczesnych ministrów, który na projekcie umowy dotyczącej warunków ujawnienia schowka dopisał – „ten projekt umowy może być przedmiotem negocjacji.” O ile jednak wiadomo, do poważnych rozmów nigdy nie doszło. Na tym jednak rewelacje Chromicza się nie kończyły: Wiadomo o działaniach służb specjalnych, które prowadziły w tej sprawie dochodzenie, próbując ustalić, gdzie jest schowek. W efekcie prowadzonych przed kilkoma laty działań ujawniono w jednym z wrocławskich antykwariatów kilka cennych płócien, wcześniej uważanych za zaginione, ale nawet podjęcie czynności przez prokuratora nie pozwoliło na rozwikłanie zagadki. Jak się zdaje, nigdy też nie ustalono, kto wystawił na sprzedaż obrazy odnalezione w antykwariacie. Jest jednak niemal pewne, że pochodziły one właśnie ze „Szczeliny”, w której znaleziono tego rodzaju dzieła sztuki (…) Jeśli była to prawda, to należało przypuszczać, że skoro państwowe urzędy – ochrony państwa i prokuratorski – miały prowadzić skomplikowaną akcję we Wrocławiu, musiały istnieć uzasadnione przesłanki do tego, by taką akcję zorganizować. Innymi słowy, na wolnym rynku musiały pojawić się dzieła sztuki niewiadomego pochodzenia, których właścicieli nie udało się – w owym czasie – ustalić. W czasie pisania książki o „Szczelinie” próbowałem to ustalić – wysłałem w 2014 i 2015 roku kilka zapytań do ówczesnych rzeczników prasowych powyższych instytucji. Niestety, otrzymałem w odpowiedzi informację, że w wyniku kwerendy materiałów archiwalnych nie odnaleziono dokumentów związanych z opisaną sprawą.
Prócz informacji o skarbach i kontaktach z ministrem, artykuł Chromicza zawierał ponadto fragment, który miał potwierdzać, że grupa eksploratorów naprawdę natrafiła na „Szczelinę”. Miała o tym przekonać czytelników duża ilość szczegółow. (…) Jedna z grup eksploratorów dotarła do miejsca, które może być „Szczeliną” lub jest fragmentem tego podziemia. Ujawnione podziemie leży prawie dokładnie tam, gdzie należy się spodziewać „Szczeliny”, i jest ukryte w miejscu, gdzie do dziś zachowały się resztki starych kopalń i kamieniołomów (…) na skraju starego kamieniołomu, podjęto próbę dotarcia do niezwykle interesujących podziemi. Tym ciekawszych, że z dokumentów sporządzonych już po wojnie, które dziś stanowią zasób archiwalny jednego ze starostw, wynika, że podziemia te, przynajmniej w części, były znane już po wojnie, ale ze względu na zagrożenie minami i zawałami zaniechano ich dokładnej penetracji (…) Jest to prawdziwa szczelina w skałach, którą rozpoczyna się siedmiometrowy szyb, zakończony kamiennym zwałowiskiem. Z tego miejsca, dwukrotnie skręcając w lewo, poszukiwacze zeszli bardzo stromym skalnym osuwiskiem kilkanaście metrów niżej do miejsca, które okazało się być olbrzymim zawałem odcinającym dalszą drogę (…) po wybraniu kilku głazów pod samym sufitem udało się przejść nieco dalej i wejść do olbrzymiej komory wykutej w skale. Pomieszczenie to ma wysokość ponad czterech metrów, szerokość około sześciu metrów i długość ponad 50 metrów. Praktycznie rzecz biorąc, jest puste, poza zachowanymi torami kolejki wąskotorowej i ułożonymi pomiędzy torami dość dziwnymi kablami. W tekście Chromicza, dokładnie na środku szpalty, zamieszczono pojedyncze czarno-białe zdjęcie opatrzone napisem „Szczelina?”. Na zdjęciu stoi szczupły mężczyzna z rozmazaną twarzą, ubrany w białą koszulę, czapkę z daszkiem, oparty o łopatę. Spogląda w stronę dziury w ziemi, którą zabudowano drewnianą konstrukcją, stanowiącą najpewniej zabezpieczenie szybu. Trudno powiedzieć, czy było to rzeczywiście opisane podziemne miejsce. Sam redaktor Chromicz, pytane przeze mnie o to po latach, przyznał, że… nie pamięta, skąd zdjęcie dostał. Pamiętam, że dziwiło mnie też wtedy, że nie ma ani jednego zdjęcia z wewnątrz podziemi, które przecież mogłoby uwiarygodnić dość łatwo całą sprawę.
W 2003 roku kolejni dziennikarze zajmujący się tematyką „skarbową” postanowili zmierzyć się ze słynną zagadką. Jeden z nich zauważył, że w sposób zupełnie nieuprawniony próbowano łączyć jajko zrabowane w domu Cygana z Nowej Soli z drogocennym jajkiem Fabergé sprzedanym na aukcji w Nowym Jorku. Prowadząc moje badania nad „Szczeliną” jednoznacznie potwierdziłem tą opinię, docierając m.in. do dokumentacji sprzedanego arcydzieła Fabergé z 1992 roku. Po wymianie korespondencji z rzecznikiem domu aukcyjnego Sotheby’s otrzymałem odpowiedź, że aukcja była publicznie dostępna, a na jej potrzeby przygotowano aukcyjny katalog, będący de facto rzetelnym, naukowym opracowaniem o oferowanym przedmiocie. Był w nim opis „Jajka Trofeum Miłości”, przedmiotu wystawionego na aukcji pod numerem 291. Na ośmiu stronach dokumentu zostały zebrane szczegółowe informacje o jajku opatrzone dodatkowo kolorowymi zdjęciami oraz historią pochodzenia, rzecz całkowicie normalna w świecie kolekcjonerskim. Jeden fragment szczególnie przykuł moją uwagę. Wynikało z niego, że jajko było między innymi wystawiane w Muzeum w San Diego na przełomie 1989 i 1990 roku. Było niemożliwe, aby po niemal trzymiesięcznej wystawie w Stanach Zjednoczonych notowane w katalogach jajko trafiło jakimś sposobem do Cygana w Nowej Soli, a następnie w 1992 roku na powrót do USA na aukcję w domu aukcyjnym Sotheby’s. Wynikało z tego, że warte wiele milionów jajko, z lubością wiązane przez polskich publicystów ze śmiercią Cygana w istocie… nigdy nie zaginęło i nie mogło znajdować się w podziemnym schowku na terenie Dolnego Śląska. Aby mieć całkowitą pewność dotarłem także do akt sądowych sprawy zamordowanego Cygana. Niejako na potwierdzenie, wynikało z nich, że jajko Cygana było albo nieudolną podróbką albo wręcz falsyfikatem wartym nie więcej niż wartość kruszcu użytego do produkcji tego przedmiotu… Mają powyższe na uwadze, „cygańskie jajko” na aukcji w Nowym Jorku należy już zawsze uważać za obalony mit.
Zaskoczeniem dla mnie była natomiast inna sprawa. Analizując dziennikarskie teksty sprzed lat zauważyłem ze zdziwieniem, że nie dokonano w nich pewnej prostej weryfikacji. Skoro tyle emocji wzbudzało zrabowane Cyganowi drogocenne jajko (którego wygląd był przecież znany z publikacji prasowych), nie było prostszej rzeczy jak porównać je z tymi jajkami Fabergé, które uznane są do dziś oficjalnie za… zaginione. Gdyby którykolwiek z ówczesnych badaczy wykonał tą prostą czynność, szybko zorientowałby się, że złote, „cygańskie” jajko nijak nie pasuje do żadnego z zaginionych jaj Faberge. Dzięki temu, być może już w 2003 roku można było przerwać farsę z drogocennymi jajami w teczce niemieckiego generała i zająć się wątkami ciekawszymi. A tych było niemało, zważywszy na przykład fakt, że w historii „Szczeliny” pojawiały się opisy zupełnie innych jajek niż złote jajko z Nowej Soli. Nie wykluczone przecież było, że w domniemanym, górskim schowku rzeczywiście mogły być przedmioty przypominające prace słynnego, carskiego złotnika, niekoniecznie o niebotycznie wartości i niekoniecznie pochodzące z pracowni Faberge. Nawet i taki scenariusz byłby zapewne niezwykle interesujący, choć zapewne wzbudzałby mniejsze emocje.
Warto odnotować także inną publikację, która ze względu na swoją treść i zawartość sama może pretendować do miana kultowej. Publikacja ma swoich gorących zwolenników, którzy wyłącznie z nią kojarzą historię „Szczeliny”, ale także licznych krytyków, a nawet grupę swoistych fanów, którzy traktują ją jako rodzaj tekstu kabaretowego. Mowa tutaj o publikacji nieżyjącego już poszukiwacza i eksploratora Mieczysława Bojko (zmarł w 2019 roku), który ukazał się w „Obliczach Historii” w 2004 roku pod nieco dziwacznym tytułem „Tajemnica Szczeliny Jeleniogórskiej (Jak zrodziła się mafia)”. Była to niezwykle obszerna relacja, pełna dat, ludzi ukrytych pod pseudonimami i zdjęć cennych przedmiotów, w której autor postanowił wyjawić wiele znanych sobie szczegółów dotyczących schowka. Jest to tekst tak nieprawdopodobny, że sama redakcja „Oblicz Historii” odcięła się od niego, dodając komentarz, że „nie odpowiada za prawdziwość informacji objętych publikacją” (sic!). Sam Bojko napisał w post scriptum, że „zależy mu jedynie na tym, by wyjaśnić tę historię i położyć kres spekulacjom”, jednakże efekt był chyba zupełnie odwrotny. Poświęciłem sporo czasu na dokładną analizę tego tekstu, a nawet na dotarcie do świadków i sprawdzenie szeregu faktów przytaczanych przez autora, jedynie po to, by dojść do wniosku, że jest to publikacja… zupełnie niewiarygodna. W poglądzie tym nie jestem odosobniony, ponieważ już w 2004, a potem 2005 i 2007 roku tekst ten spotkał się z miażdżącą, a czasem nawet kpiarską krytyką kilku publicystów. Niewątpliwie jednak, w „kanonie” dziwnych opowieści dotyczących „Szczeliny” należałoby umieścić go dość wysoko.
Kolejni dziennikarze zajmujący się sprawą „Szczeliny” zaczęli posuwać się do dość jednoznacznych stwierdzeń, że „tej historii nie uda się nigdy zweryfikować”. Od samego początku mojej pracy nad „Szczeliną” byłem wyznawcą zupełnie odmiennej tezy: w sprawie występowało tyle elementów, różnych ludzi, faktów i nietypowych wydarzeń, że choćby ich niewielka część musiała być prawdziwa, zupełnie jak w powiedzeniu o ziarnku prawdy. I nie myliłem się! Każdy dziennikarz miał przecież swoich informatorów, ci mieli swoich świadków, ci ostatni z kolei powoływali się na określone wydarzenia. Wystarczyło cierpliwie pójść tym tropem, p o nitce do kłębka, by odgadnąć, kto mówił prawdę, a kto najzwyczajniej w świecie konfabulował z sobie tylko znanych powodów. Zauważyłem, że liczne występujące w niej wątki były niezwykle ciekawe, ale nie zbliżały mnie do rozwiązania zagadki, wręcz przeciwnie – prowadziły na manowce. Po pierwsze – nic nie wskazywało na to, aby w tajemniczym schowku znajdowały się carskie jajka Fabergé, wątpliwe nawet było czy znajdowały się tam jakiekolwiek jajka – podrobione lub nie. Jedyną wskazówką w tym zakresie było parę zdjęć z dziwacznej publikacji ś. p. Mieczysława Bojki i niejasne informacje co do ich pochodzenia. Nie było także żadnych dowodów, aby sprawa zabójstwa Roma w Nowej Soli miała związek ze „Szczeliną”. Z drugiej strony – intrygująca sprawa negocjacji z rządem, zarówno na szczeblu wojewódzkim (wojewoda jeleniogórski) jak i rządowym (list do premiera). Jeśli rzeczywiście tak było, to osoby zaangażowane w sprawę „schowka” musiały mieć poważne argumenty i wiedzę, która dawała im podstawy do kontaktowania się z rządem (czy w innym przypadku robiłyby to dla żartu?!). Spotkanie z wojewodą czy oficjalne pismo do służb państwowych to nie są „niewinne” publikacje w niszowych czasopismach czy wpisy na internetowych forach. Powyższe okoliczności powodowały, że nabrałem przekonania, że jakiś schowek rzeczywiście istniał lub też, że sprawa „Szczeliny” miała jakieś swoje źródło. Aby dotrzeć do prawdy musiałem w swoim dziennikarskim śledztwie wrócić po śladach do początku.
Pomijając aukcję w Nowym Jorku i zabójstwo króla Cyganów, wydarzenia nie mające tak naprawdę nic wspólnego z historią „Szczeliny”, jak najbardziej prawdziwy wydawał się wątek listu otwartego Polskiego Towarzystwa Eksploracyjnego do premiera Pawlaka. To właśnie w tym dokumencie wspominano o „dotarciu przez grupę poszukiwaczy do rozległej, dobrze ukrytej sztolni”. Doszedłem do wniosku, że to właśnie wśród członków PTE należy szukać informacji o początkach „Szczeliny”. Dotarłem do listy członków PTE i kolejno odszukiwałem jej kluczowych członków, aby zadać im najbardziej istotne pytania. Kto przyniósł informację o „schowku”? Do kogo była skierowana? Czego oczekiwali znalazcy? Ta metoda okazała się… strzałem w dziesiątkę.
Po wielu rozmowach i konfrontowaniu zeznań członków tej organizacji doszedłem do dość zaskakujących ustaleń. Primo: w pewnej górskiej, sudeckiej miejscowości istniała niewielka grupa osób, wywodząca się z szeroko rozumianego aparatu bezpieczeństwa, która zajmowała się poszukiwaniami „skarbów” i „depozytów”, a tak naprawdę nie do końca legalnym handlem poniemieckimi remanentami. Secundo: owa grupa rzeczywiście była w posiadaniu licznych, mniej lub bardziej cennych przedmiotów, a nawet dzieł sztuki, które pozyskiwała na różne, niekoniecznie etyczne sposoby, czy to od miejscowej ludności czy to przez zwykły szaber. Tertio: powyższa grupa kontaktowała się regularnie ze słynnym Stanisławem Siorkiem, byłym oficerem Służby Bezpieczeństwa we Wrocławiu, który należał do Polskiego Towarzystwa Eksploracyjnego. Quarto: sprawa schowka, w której miały być pojazdy, zamordowani ludzie i drogocenne skarby, znana była tej wąskiej grupie osób już… od wielu lat i to z zaskakującego źródła.
Źródłem i rozwiązaniem zagadki okazała się książka regionalisty ze Szklarskiej Poręby, Aleksandra Wiącka o tytule „Wilki na granicy”. Została wydana w 1970 roku w Warszawie w nakładzie 30 000 egzemplarzy, jako wynik wcześniejszej popularności, kiedy w odcinkach publikowały ją „Nowiny jeleniogórskie”. Na trop tej pozycji wpadłem w czasie rozmów ze świadkami, do których pokierowali mnie byli członkowie PTE, nieświadomymi chyba treści książki Wiącka. Książkę znalazłem w jakimś odległym, polskim antykwariacie i gdy nadeszła pocztą zasiadłem do lektury i… oniemiałem. Jakie było moje zdumienie, gdy w ostatnim rozdziale „Skarby starego grafa” przeczytałem historię żywcem przypominającą… opowieść o „Szczelinie”. Był i konwój ciężarówek, i schowek, trupy pod ziemią i oczywiście skarby. Zgadzał się także wojenny okres ukrycia i lokalizacja w pobliżu Jeleniej Góry… krótko mówiąc, o pomyłce nie mogło być mowy! Był to początek legendy „Szczeliny”, spisany w formie przygód żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza w Sudetach. To oni, po natknięciu się na informację o schowku odnaleźli go w górnej części miasteczka, a następnie weszli przez szyb do środka, gdzie natknęli się na makabryczne znalezisko – samochody i trupy żołnierzy.
Co oznaczało moje odkrycie? Jedna z największych polskich historii „skarbowych” wzięła swój początek od… mało znanej i niepozornej książki. Cisnęło się do głowy mnóstwo pytań, ale cała historia zdawała się układać w logiczny ciąg. Autor książki był mieszkańcem tej samej górskiej miejscowości, w której mieszkała wyżej wspomniana grupa osób zajmujących się obrotem dziełami sztuki. Dotarłem do świadków, którzy potwierdzili, że wszyscy pozostawiali ze sobą w relacjach koleżeńsko-społecznych. Nie mam wątpliwości, że autor historii „Szczeliny” przekazał ją swoim znajomym lub też ci ostatni mieli szereg okazji, by samemu zapoznać się z dziełem swojego kolegi. Od lat 70-tych, kiedy książka ukazała się drukiem, historia „Szczeliny” zaistniała w szerszym obiegu: publikacja rozeszła się po Polsce, a ponieważ dotyczyła historii niewielkiego miasteczka została zapamiętana przez lokalną społeczność jako rodzaj urban legend, czy też terytorialnie umiejscowionej, sensacyjnej powieści ze „skarbowym” tłem. Stąd już dzielił krok od przekazania tej informacji Stanisławowi Siorkowi, który słynął ze swojej pasji poszukiwania skarbów, a ten, już odpowiednio przygotowaną wersję przedstawił na posiedzeniu Polskiego Towarzystwa Eksploracyjnego. Najwyraźniej, cała historia zdawała się na tyle wiarygodna, że potraktowano ją całkowicie poważnie, na tyle, by wystosować całkowicie realny list do premiera rządu polskiego.
Można by uznać, że był to koniec mojego śledztwa. Sam, w pierwszym odruchu pomyślałem, że dotarłem do źródła legendy i mogę ze spokojnym sumieniem zakończyć moje badania. Jakie było jednak moje zdziwienie, kiedy spostrzegłem, że za historią niewielkiej książeczki kryje się drugie dno: Aleksander Wiącek, autor powieści, osadził ją w realnie istniejącym świecie Szklarskiej Poręby, okraszając przygody głównego bohatera szeregiem szczegółów. Można było to zrzucić na karb niezwykłej fantazji autora, ale już po szybkiej weryfikacji okazało się, że sam autor miał życiorys idealnie przypominający… losy głównego bohatera! Sierżant Wierzba, główny protagonista książki, to alter ego samego autora. Wiącek też był żołnierzem WOP-u i służył po wojnie w rejonie Szklarskiej Poręby. W mojej głowie powstała myśl, czy przygody głównego bohatera mogą być odzwierciedleniem życia samego autora? Odpowiedź „tak” była niezwykle pociągająca: oznaczałoby to, że autor sam przeżył podobne wydarzenia, a więc także, być może… odnalazł podziemny schowek. Czy kolejny raz w gąszczu informacji tkwiło ziarenko prawdy?
Powyższa publikacja została opracowana na podstawie książki autora „Skarb generała. Na tropie tajemnic Szczeliny Jeleniogórskiej”, wydanej w 2015 roku przez Wydawnictwo Technol.
Krzysztof “Czarny” Krzyżanowski