Historianaprawde.pl

Reinhard Suhren – Mokre liście dębu

Szacowany czas czytania: ...

Jak czytamy w opisie wydawcy - Reingard Suhren to enfant terrible niemieckiej U-bootwaffe. Potrafił wracając z patrolu na pokładzie U-boota krzyknąć przez tubę do oczekujących go na pirsie VIP-ów: Czy naziści jeszcze są u władzy?.Gdy wchodził do najpopularniejszego lokalu w Paryżu w czasach wojny Szeherezady orkiestra przerywała swój występ i grała specjalnie na jego cześć Je taime. Z Ewą Braun tańczył przy swingu Submarine. Wielcy admirałowie Raeder i Donitz umawiali się z nim na śniadanie o 14, bo wiedzieli że o tej porze dopiero je spożywa po pijanej nocy w Szherezadzie. Gdy wszyscy na spotkaniu z Hitlerem pili wódkę małymi łyczkami, on jeden wypijał kieliszek jednym haustem.

„Mokre liście dębu” Reinharda „Teddy’ego” Suhrena to kolejna z wielu morskich opowieści, które wydało wydawnictwo Finna. To książka, która od pierwszych stron ustawia czytelnika w trybie opowieści, a właściwie wspomnień ułożonych po latach, w formie narracji biograficzno-anegdotycznej). To istotne: Suhren nie prowadzi nas chłodnym tonem raportów i statystyk, tylko buduje obraz siebie i świata U-bootów poprzez sceny, dialogi, mocne pointy, czasem żart, czasem przesadę, a niemal zawsze w sposób, który ma „nieść” czytelnika dalej. Jeśli ktoś sięga po ten tytuł dla emocji, atmosfery i „głosu człowieka z wnętrza stalowej rury”, dostaje dokładnie to, czego szuka.

Najsilniejszą stroną książki jest tempo i plastyka. Suhren umie opowiadać o wojennym rzemiośle na morzu tak, by z „technicznej codzienności” wyłuskać napięcie i charakter. Pojawiają się elementy życia załogi, rutyny, drobne przesądy, praktyki, które w ciasnej przestrzeni okrętu stają się ważniejsze niż na lądzie. Czuje się też specyficzną psychologię formacji: poczucie elitarności, braterstwo, a zarazem nerwowość i świadomość, że jeden błąd może przekreślić wszystko. To właśnie ten poziom – mentalnościowy i obyczajowy – bywa w tej książce ciekawszy niż sama „mapa działań”, bo daje wgląd w to, jak uczestnicy wojny potrafili ją oswoić, znormalizować i wpisać w własną opowieść o sensie służby.

Równolegle autor konsekwentnie podkręca legendę „Teddy’ego” jako niesfornego, charyzmatycznego oficera. W tle wracają motywy z życia lądowego: Paryż, znajomości, nocne lokale, barwne epizody z pogranicza plotki i wspomnienia życie nieomal jako ówczesny celebryta. To element, który część czytelników kupi bez zastrzeżeń, bo dodaje koloru i sprawia, że wojna w narracji Suhrena ma „drugą twarz”, bardziej filmową. Innych może to irytować jako coś, co rozmywa temat wojny podwodnej i zamienia poważną historię w przygodową gawędę. W praktyce działa to jak przyprawa: w niewielkiej dawce wzmacnia smak, w większej może zagłuszyć danie główne.

Ważne jest również to, jak Suhren prowadzi swoją autokreację. W takich wspomnieniach prawie zawsze działa mechanizm „profesjonalisty nie uwikłanego w politykę”: oficer, który rzekomo interesował się tylko rzemiosłem, a reszta była tłem. Trzeba czytać z chłodną głową, bo to nie jest tekst, który systematycznie rozlicza ideologiczny kontekst wojny, ani nie jest to opowieść o moralnych kosztach udziału w machinie III Rzeszy. Autor – świadomie lub nie – chętnie buduje obraz formacji jako zwartej wspólnoty honoru, w której liczy się koleżeństwo i fachowość, a kwestie odpowiedzialności pozostają na marginesie. Dla czytelnika nie jest to wada dyskwalifikująca, ale sygnał by traktować tę książkę jako świadectwo mentalności i narracji o sobie, a nie jako „obiektywny portret” epoki.

Pod względem stylu „Mokre liście dębu” mają charakter wyraźnie „starej szkoły” – chwilami czuje się literaturę wspomnieniową z połowy XX wieku: mocne skróty, niekiedy patos, często żart i pewną brawurę w ocenach.  

Jest to kolejna pozycja z bogatej oferty wydawnictwa, która wpisuje się w linię tytułów dla czytelników zainteresowanych marynistyką i historią wojskowości w formie przystępnej, narracyjnej. To lektura dobra na kilka wieczorów: dynamiczna, czasem bezczelnie barwna, a miejscami zaskakująco intymna w detalach codzienności służby. Jeśli znacie już klasykę o U-bootach z opracowań i szukasz „głosu z wnętrza”, ta książka będzie wartościowym dopełnieniem – z zastrzeżeniem, że głos jest subiektywny, niekiedy efektowny, a czasem wręcz wystudiowany. Jeżeli jednak dopiero zaczynacie temat i chcecie zrozumieć całość wojny na Atlantyku, lepiej potraktować „Mokre liście dębu” jako wejście przez drzwi opowieści, a nie jako mapę terenu.

Ostatecznie „Mokre liście dębu” są najbardziej udane wtedy, gdy Suhren schodzi z pozycji legendy i pokazuje rzemiosło oraz psychikę służby: drobne rytuały, napięcie, relacje na okręcie, poczucie odcięcia od świata. To książka atrakcyjna, ale wymagająca czytelnika krytycznego: takiego, który potrafi docenić narrację, a jednocześnie pamięta, że wspomnienie bywa narzędziem – nie tylko pamięci, ale i autoprezentacji.

Po zakończeniu wojny biografia Rokossowskiego wchodzi w najbardziej toksyczny dla polskiej pamięci okres. Marszałek Armii Czerwonej zostaje szefem Północnej Grupy Wojsk stacjonujących w Polsce, a w 1949 roku – ministrem obrony narodowej PRL i marszałkiem Polski. Ta decyzja Stalina ma oczywisty wymiar demonstracyjny: Polską armią ma dowodzić człowiek z sowieckiego szczytu. W ikonografii państwowej staje się on uosobieniem „bratniego sojuszu” z ZSRR, jego portrety wiszą obok Bieruta, jego nazwisko trafia na ulice i sztandary. Po 1989 roku ten sam fakt biograficzny posłuży do zredukowania całej postaci do roli „sowieckiego namiestnika”.

Świder nie neguje, że Rokossowski był jednym z filarów systemu, który ograniczał polską suwerenność, ale odrzuca jego demonizowanie. Zwraca uwagę, że jako minister bronił polskiego charakteru Wojska Polskiego, sprzeciwiał się części najdalej idących postulatów podporządkowania, a jego konflikty z partyjno-bezpieczniacką elitą (Bierut, Berman, Minc, Zambrowski) wynikały m.in. z tego, że był zbyt samodzielny i nazbyt przywiązany do wojskowego profesjonalizmu, by stać się wygodnym narzędziem. W książce pojawia się również wątek jego roli przy utrwalaniu polskiej przynależności Szczecina, a także obrazu oficera, który – w granicach możliwości – zabiegał o interesy kraju, z którym wciąż się identyfikował.

W 1956 roku, w cieniu odwilży i zmian politycznych, Rokossowski zostaje odwołany z funkcji i wyjeżdża z Polski. Charakterystyczne jest to, że opuszcza kraj właściwie bez majątku, zostawiając część rzeczy przyjaciołom, jakby zamykał rozdział, który od początku był zawieszony między własnym wyborem a zewnętrznym nakazem. Do Polski już nie wróci. Umiera w Moskwie w 1968 roku i zostaje pochowany na Kremlu, wbrew swoim deklaracjom, że chciałby spocząć w ziemi polskiej. Ten finał jest symbolicznym dopełnieniem jego losu: Polak, który całe życie służył imperium, nie znajduje miejsca w ojczyźnie, a po 1989 roku zostaje z niej w znacznym stopniu wypchnięty również w pamięci zbiorowej.

Świder, odczytując na nowo tę biografię, proponuje jej rehabilitację – nie w sensie politycznego uniewinnienia, lecz przywrócenia skali i złożoności. Podkreśla brak wiarygodnych świadectw obciążających Rokossowskiego osobistym udziałem w zbrodniach wojennych czy represjach, akcentuje jego lojalność wobec żołnierzy, powściągliwość w manifestowaniu kultu jednostki, uczciwość osobistą. Jednocześnie jego książka ma wyraźnie apologetyczny ton: polemizuje z „antyrosyjską” narracją III RP, chętnie cytuje opinie wskazujące Rokossowskiego jako „najwybitniejszego dowódcę II wojny światowej”, nie zawsze wchodząc w chłodną, porównawczą analizę. To czyni z jej lektury wyzwanie dla historyka: trzeba cenić skrupulatne odtworzenie genealogii, sięgnięcie do rodzinnych i wojskowych źródeł, a zarazem zachować świadomość, że autor występuje raczej w roli obrońcy niż prokuratora.

W rezultacie Konstanty Rokossowski jawi się jako postać tragiczna. Jest Polakiem, który robi karierę w Armii Czerwonej; ofiarą czystek, która wraca, by służyć temu samemu systemowi; wybitnym dowódcą wojennym, który po wojnie staje się twarzą niesuwerennego państwa; człowiekiem, który chciał pozostać związany z polskością, a został przez Polskę po śmierci w dużej mierze odrzucony. Zrozumienie Rokossowskiego wymaga rezygnacji z prostych haseł o „zdrajcy” i „namiestniku” na rzecz spojrzenia, które dopuszcza sprzeczności, niewygodne dla wszystkich stron. Rokossowski pozostaje postacią, o którą będziemy się spierać, jeśli tylko naprawdę chcemy zrozumieć naszą historię. 

Przejdź do treści