Dziennik wojenny. Cz. I – Jak to się wszystko zaczęło?
- Redakcja
- Data:2024-01-08
- Kategoria:II wojna światowaWyróżnione
Na początku listopada 2023 roku miała premierę moja książka pod tytułem „Depozyt. Śledztwo w sprawie Dziennika wojennego”, którą wydało Wydawnictwo „Technol”. To końcowy, literacki efekt mojego zainteresowania sprawą „Dziennika wojennego” i towarzyszących mu okoliczności. Sprawa, którą rok temu nazwałem „najdziwniejszą polską zagadką skarbową”, miała pełno twistów i zwrotów akcji, jak w dobrym kryminale. Dziś chciałbym przybliżyć Państwu, jak ta cała historia się zaczęła.
Sprawa „Dziennika” pojawiła się w marcu 2019 roku, po publikacji tygodnika „NIE”. Według relacji, mało komu wtedy znana fundacja „Śląski Pomost” z Opola ogłosiła, że posiada nietypową rzecz – pamiętnik wojenny niemieckiego oficera, który brał udział w ukrywaniu nazistowskich skarbów na Dolnym Śląsku. Dokument miała przekazać Polakom równie mało znana, niemiecka organizacja chrześcijańska „Quedlinburger”. Zawartość dokumentu, którą pierwszy opisał tygodnik „NIE”, wydawała się sensacyjna: był to opis operacji zabezpieczenia cennych depozytów i miejsca ich zdeponowania, dokonanej rzekomo przez pewnego oficera SS i Guntera Grundmanna, konserwatora zabytków prowincji dolnośląskiej. Według Fundacji „Śląski Pomost”, w 11 różnych lokalizacjach na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie ukryto nie tylko tony złota, biżuterii i przedmiotów o charakterze liturgicznym, ale też słynne dzieła sztuki, w tym m.in. „Portret młodzieńca” Rafaela Santi. Fundacja informowała też, że zwróciła się o pomoc do polskiego rządu, ale ten, po wstępnym zainteresowaniu, nie podjął, lub nie chciał podjąć konkretnych działań. Wszystko to razem brzmiało nad wyraz interesująco.
Temat szybko podchwyciły polskie media, co zaowocowało szeregiem artykułów, najczęściej z dopiskiem „sensacja”, „złoto nazistów” i „skarby” oraz kilkoma wykrzyknikami na końcu. Mimo, że na początku przypominało to medialną histerię na temat „Złotego Pociągu”, to temat – o dziwo – szybko przygasł. Moim zdaniem, można to było tłumaczyć syndromem „zmęczenia pokolejowego” – media czuły się wyprowadzone w pole po tym, jak poszukiwania „Złotego pociągu” w Wałbrzychu zakończyły się fiaskiem. Co innego w przypadku mediów anglojęzycznych – te interesowały się tematem „Dziennika wojennego” o wiele dłużej. Jednak i one miały długie okresy, kiedy o sprawie nie pisały właściwie nic. Nie pomagała też sama Fundacja „Śląski Pomost”, która dawkowała skromnie kolejne informacje, przenikające powoli do mediów. Jednak już od pierwszej publikacji w tygodniku „NIE” wiedziałem, że był to temat, który miał potencjał równie wielki jak legenda „Złotego Pociągu”. Bardzo szybko zdobyłem kontakt do przedstawicieli Fundacji i umówiłem się spotkanie w Opolu.
Zanim tam jednak wyruszyłem, sprawdziłem podstawowe sprawy. Po pierwsze, korzystając z publicznych rejestrów, przyjrzałem się samej Fundacji. Organizacja powstała w marcu 2008 roku, a już w czerwcu zarejestrowano ją w sądzie w Opolu. Działała więc stosunkowo długo, co raczej wykluczało możliwość celowego założenia organizacji „dla żartu”. Formalnie nadzór sprawował nad nią Minister Zdrowia, co mogło wydawać się nieco dziwne, ale celem Fundacji była działalność związana z ochroną zdrowia. Inne były mniej pro-zdrowotne, za to o wiele bardziej interesujące. Przeczytałem w rejestrze sądowym, że celem Fundacji były, między innymi, „działania na rzecz osób starszych i ubogich”, „kultywowanie tradycji i spuścizny na Śląsku opolskim”, „opieka i renowacja zabytków”, ale też „przeciwdziałanie patologiom społecznym”.
Fundacja miała swój Zarząd i Radę. Zastanawiałem się, czy znajdę w niej nazwiska osób, które mogłem kojarzyć z szeroko rozumianą działalnością poszukiwania depozytów (to mogło stanowić pewien trop w sprawdzaniu jej motywów). Do Rady należało sześć osób fizycznych, w tym czterech Polaków i dwie osoby bez podanego numeru PESEL: Hans Joachim Bauer i Darius (taka pisownia imienia ujawniona była w KRS) Franz Dziewiatek, o którym za chwilę nieco więcej. Zarząd z kolei początkowo składał się z dwóch osób, Jana Kruszelnickiego i Edwarda Stacha. W 2011 roku, po trzech latach działania Fundacji, Prezesem przestał być Pan Kruszelnicki, Rada Fundacji pomniejszyła się zaś o dwie osoby, w tym o Dziewiatka. W październiku 2020 roku, kiedy sprawa Dzienników była już powszechnie znana, Prezesem Fundacji został Roman Furmaniak. To on, wraz z wcześniej wymienionym Dariusem Dziewiatkiem, stał się wizytówką i twarzą całej historii. Wszystkie jednak te osoby nie były w żaden sposób znane z poszukiwań skarbów czy innej działalności poszukiwawczej. Ponownie, sprawa wydawała się więc bardzo intrygująca.
Kim jest Darius Franz Dziewiatek, przez kilka lat członek Rady Fundacji „Śląski Pomost”? To człowiek około 60-tki, z obywatelstwem niemieckim, inżynier z wykształceniem wyższym. Pierwsze publikacje prasowe nazywały go „założycielem Fundacji” i wskazywały jako tego, który powiadomił polskie urzędy o posiadaniu tajemniczego „Dziennika”. Na zdjęciach z marca 2019 roku można było zobaczyć go ubranego w niebieski golf, tuż obok Romana Furmaniaka i wewnątrz dość ekscentrycznego gabinetu w Opolu. Pozował do zdjęć, trzymając w rękach kserokopie pojedynczych stron z „Dziennika”. Sporo informacji o Dariusu Dziewiatku przynosiły także lokalne, opolskie tytuły prasowe, choć niekoniecznie w związku z „Dziennikiem”. Na przykład, w kwietniu 2019 roku, Nowa Trybuna Opolska podała informację, że Dziewiatek zaczynał od „dorabiania na budowach w Niemczech”, a potem zaczął inwestować w Opolu. Założył spółkę deweloperską, która miała zbudować dwa osiedla, zajmował się także sprzedażą nieruchomości i recyklingiem odpadów. NTO donosiła także, że w 2013 roku Dziewiatek został skazany na 2 lata więzienia w zawieszeniu na 5 lat za nadużycia wobec spółki zajmującej się odpadami. Apelacja od tego wyroku nie przyniosła skutku i sąd nakazał wykonanie kary w 2018 roku (już w czasie, gdy formalnie działała Fundacja). Wg NTO, Dziewiatek zniknął wtedy na jakiś czas w Niemczech, twierdząc, że „boi się o swoje życie”. Warto zauważyć, że pojawił się ponownie przy sprawie „Dziennika”, chętnie pozując do zdjęć i kierując kolejne pisma do urzędów w sprawie skarbu. W 2019 roku trudno było się z nim skontaktować – mi osobiście udało się to dopiero rok później.
Drugą kluczową postacią w całej sprawie jest Roman Furmaniak, Prezes Fundacji „Śląski Pomost” od 2020 roku. Urodzony w 1967 roku w Opolu, posiadacz dwóch psów, inteligentny, spokojny, potrafiący opowiadać barwnie i dużo. Mówił o sobie, że jest „historykiem z zamiłowania”, lubi podróżować, fotografować, zbierać obrazy. Twierdził, że spędził sześć lat w Afryce, prowadził tam biznes. Potem miał sieć gabinetów medycznych w Opolu, produkował perfumy, w końcu zainwestował w nieruchomość w swoim rodzinnym mieście. Tak los zetknął go z Dariusem Dziewiatkiem, który stał się jego wspólnikiem w interesach. Od wielu lat zarządza kamienicą w centrum Opola, ma tam swoje biuro na poddaszu budynku. „Lubię wyzwania” – mówił w jednym z wywiadów. – „Sprawdzam, na ile mnie stać. Tak samo postępuję w sprawie Dzienników”.
Od samego początku Furmaniak chętnie udzielał się w mediach, w odróżnieniu od Dziewiatka. Sam spotykałem go po raz pierwszy w marcu 2019 roku. Był ubrany w dżinsy i ciemną koszulę, na ręku miał złoty zegarek, rozmawiał spokojnie, swobodnie. Tłumaczył, że Fundacja nie powstała dla Dzienników, bo początkowo jej działalność dotyczyła zupełnie czegoś innego – mianowicie zakładania domów starców i „integracją środowisk autochtonicznych”. Według Romana Furmaniaka, Fundacja otrzymała „Dziennik” około 2009 roku, krótko po rozpoczęciu działalności, od „chrześcijan niemieckich”. Ich autorem miał być niemiecki oficer, niejaki Michaelis, nieżyjący już, więc „misja” przekazania dokumentów spadła na „inną osobę”. Nazwiska tego osoby długo nie chciał ujawnić, ale Roman Furmaniak zawsze podkreślał, że ma z nim „stały kontakt”. „Mam też mocny kontakt z lożą chrześcijańską” – podkreślał w rozmowie. Dlaczego akurat jego Fundacja otrzymała „Dziennik”? „Trochę przypadkowo” – twierdził Prezes Furmaniak – „ale na pewno znaczenie miały indywidualne kontakty”, dodając, że chodzi o Franza Dariusa Dziewiatka.
O sprawie pisały różne media, tymczasem w redakcji miesięcznika „Odkrywca” rozpoczęliśmy własne śledztwo. W materiałach prasowych znaleźliśmy wzmiankę, że Fundacja kierowała wnioski do Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Opolu oraz do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Na początku kwietnia 2019 roku udało nam się dotrzeć do tej korespondencji. Okazało się, że sprawa trafiła do Ministra po raz pierwszy już w październiku 2018 roku. Autor pism, Darius Dziewiatek, pisał wtedy, że „został przed laty wybrany do tej sprawy” i poproszony o „dokonanie daru, zwrotu, przesłania lokalizacji ukrycia przez Niemców depozytów”. Powoływał się na ministerialne rozporządzenie i przysługujące „znaleźne”. W swojej korespondencji do urzędników wskazał 5 lokalizacji, przy których kluczowe dane, jak miejscowość czy rodzaj obiektu, były zakryte (urzędnicy nie zgodzili się ich ujawnić). Bardzo ciekawe były opisy samych „schowków”: pod numerem 1 była to studnia przy pałacu, gdzie na głębokości 60 metrów miało być „28 ton sztab złota”, pod numerem 2 – 7,15 ton sztabek Au pod dnem stawu, pod numerem 3 – 48 skrzyń z kosztownościami pod oranżerią pałacu na Opolszczyźnie. Fascynująca wydawała się też skrytka nr 4 w ścianie pewnego pałacu. Miało tam być zamurowanych 47 obrazów znanych malarzy „z kolekcji francuskich rodzin żydowskich”, w tym budzący od zawsze emocje „Portret młodzieńca” Rafaela. Ostatnia skrytka była z kolei technicznie zadziwiająca, bo cenne relikwie chrześcijańskie miały być, według Dziewiatka, ukryte w „wodoszczelnych skrzyniach” i „zabetonowane 3,7 metra pod dnem rzeki”. Dziewiatek informował też w piśmie, że „lokalizacje 6-11 zostaną w późniejszym terminie zgłoszone”, nigdy to jednak nie nastąpiło.
Pisma, kierowane do urzędów przez Dziewiatka, były dziwne: napisane z błędami ortograficznymi i stylistycznymi. Mimo, że na końcu wymieniony był pełnomocnik prawny z Wrocławia, w dokumencie nie widać śladu prawniczego sznytu. Pełno też dziwnych, barwnych, lecz pustych w istocie zwrotów: mowa na przykład o „homilii w celu nawrotu, pogłębiania i rozszerzania naszej wiodącej wiary”, „ narastających różnicach w interpretacji słów/woli/ducha Jana Pawła II” czy też prośba, by po wydobyciu depozytów „całość umiejętnie zainwestować i zmaksymalizować, by wpłynęło nie tylko na materialną poprawę życia, ale i poprawę duchową”. Na ostatniej stronie pism widniała lista adresatów „do wiadomości”. Byli wśród nich Premier, Prezydent Polski, Ksiądz Arcybiskup Gądecki i… Prezes PIS Jarosław Kaczyński.
Po lekturze pism Fundacji do urzędów stałem się sceptyczny. Opisy skrytek brzmiały zbyt fantastycznie, tony złota wydawały się przeogromne. Podtrzymywałem kontakt z Romanem Furmaniakiem i Dariusem Dziewiatkiem, ale rozmowy z nimi nie należały do łatwych – opowiadali dużo i chętnie, ale często nie na temat. Przekonywałem Pana Romana, że razem z ekipą miesięcznika „Odkrywca” chętnie sprawdzimy choćby jedną z potencjalnych „skrytek”, co uwiarygodniłoby Fundację i całą historię. W końcu, po kilku próbach, otrzymałem więcej szczegółów o skrytce numer 5 – czyli depozycie zabetonowanym rzekomo pod dnem rzeki. Dostałem także informację, że miejsce to jest niedaleko Jeleniej Góry, kilka kilometrów od dawnej granicy miasta. „Jak, Waszym zdaniem, zbudowano skrytkę pod dnem rzeki?” – pytałem Prezesa Furmaniaka. W odpowiedzi dostałem lakoniczną odpowiedź, by sprawdzić to na własne oczy. „Sprawdź na miejscu, a zrozumiesz” – tłumaczył Roman Furmaniak. – „To jest starorzecze. Przekierowali wodę do starego koryta i w ten sposób przygotowali skrytkę”.
Mimo, że brzmiało to równie dziwnie jak wszystkie opisane tony złota i dalej walczyłem ze swoim sceptycyzmem, to ciekawość zwyciężyła. Sprawdziłem stare mapy, znajdując wojenne granicę miasta, a także lokalizując koryto właściwej rzeki. Na wizję terenową ruszyłem w ciepły, sierpniowy dzień 2019 roku. Miałem mapę, wiedziałem, gdzie się zatrzymać, gdzie szukać potencjalnego miejsca. Szedłem z biegiem rzeki, do końca zabudowań, potem wszedłem w rzadki las. To, co odnalazłem, bardzo mnie zaskoczyło. W opisanym miejscu rzeka rozwidlała się i opływała podłużną, zarośniętą wysepkę. Woda płynęła z jednej strony, zaś po drugiej był suchy wąwóz, zarośnięty krzewami. Było to – wypisz, wymaluj – starorzecze, idealnie pasujące do opisu skrytki i informacji Romana Furmaniaka. Czy był to przypadek, że trafiłem na takie miejsce, czy za bardzo zasugerowałem się informacjami od Fundacji? A może sama Fundacja wcześniej wybrała tak dziwne miejsce, by budować scenariusz swojej opowieści?
W historii „Dziennika” doszło także do bardzo dziwnej sytuacji na Zamku Książ. Było to 9 sierpnia 2019 roku, podczas spotkania z okazji „Dolnośląskiego Festiwalu Tajemnic”. Jedną z atrakcji miało być publiczne spotkanie z przedstawicielami Fundacji i Prezesem Romanem Furmaniakiem. Po kilku miesiącach oczekiwania organizatorzy Festiwalu zapowiadali „publiczne okazanie Dziennika wojennego”. Przed wykładem można było spostrzec Romana Furmaniaka, który przemieszczał się po terenie zamkowym z ochroniarzem i wielką, metalową walizką. Potem ta waliza została wniesiona do Sali wykładowej, gdzie cały czas pilnował jej wspomniany ochroniarz. Spotkanie rozpoczęła Joanna Lamparska, Tomasz Bonek oraz naczelny „Odkrywcy” Andrzej Daczkowski. Na salę zaproszono Romana Furmaniaka z ochroniarzem. Prezes podał kilka wstępnych informacji, głównie na temat prowadzonej przez siebie Fundacji, potem oznajmił, że „dziś pokaże jedną stronę z Dziennika, piątą lokalizację” – nawiązując do skrytki pod dnem rzeki, której chwilę wcześniej szukałem. Tuż potem ochroniarz otworzył walizkę i wyciągnął wielką, pożółkłą kartę w grubym, ochronnym szkle, zapisaną dwustronnie ołówkiem. Strona za szybą została umieszczona na stole, Pan Roman odpowiedział jeszcze na kilka pytań, kiedy nagle… rozległ się przeraźliwy alarm pożarowy. Na sali zapanowała konsternacja, Prezes Fundacji i jego ochroniarz wyglądali na zaskoczonych. Z głośników rozległ się komunikat o konieczności ewakuacji, co spowodował lekki chaos na sali i poza nią. Zanim ludzie zeszli na dół, do wyjścia z zamku, alarm został odwołany, ale do wznowienia spotkania już nie doszło. W ten sposób pierwsze publiczne okazanie „Dziennika” nie doszło do skutku, a całe wydarzenie od razu zostało zakwalifikowane do wydarzeń „tajemniczych” i niewyjaśnionych. Miłośnicy teorii spiskowych od razu dopisali do niej swoje własne uzasadnienie. Publiczność nie poznała w czasie tego spotkania odpowiedzi na wiele pytań, a przedstawiciele Fundacji zamilkli na długie miesiące. Do kolejnych, równie zaskakujących wydarzeń w sprawie „Dziennika” miało dojść dopiero w 2020 roku.
Koniec cz. I.
Tekst i opracowanie materiałów: Krzysztof „Czarny” Krzyżanowski