Podczas tegorocznych Targów Książki Historycznej w Warszawie Kalina Błażejowska za książkę „Bezduszni” zdobyła w kategorii autorskiej drugą nagrodę KLIO. To duże wyróżnienie i bardzo skuteczne. Trzeciego dnia targów na stoisku wydawnictwa Czarne, które opublikowało ten reportaż, został już tylko jeden egzemplarz. Niestety, ktoś mi go zabrał, kiedy już stałem przy ladzie. Czyż to nie jest wymarzony komplement dla autora?
Uwielbiam reportaże, a koroną tego gatunku są dla mnie reportaże historyczne. Nie każdy oczywiście może być Ryszardem Kapuścińskim, ale przynajmniej jest jasno określony ideał, wzorzec gatunkowy. Jest do czego porównywać każdy kolejny tytuł ukazujący się na rynku. Kalina Błażejowska nie jest amatorką, to nagradzana i doceniana dziennikarka, której warsztat reporterski szlifował się m.in. w „Tygodniku Powszechnym”. Doświadczenie prasowe ma zarówno dobre, jak i gorsze konsekwencje dla autorki, ale o tym za chwilę.
„Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych” to doskonały przykład reportażu, który koniecznie powinien powstać dawno temu. Sednem opowieści jest historia zbrodni popełnianych przez Niemców w zakładach psychiatrycznych, zwłaszcza na dzieciach. Oczywiście wszyscy wiedzą o programie eutanazji „życia niewartego życia”, o akcjach „T4” itp, ale w literaturze mówi się o tych wydarzeniach głównie w kontekście dorosłych. O dzieciach w kontekście ofiar wojny słyszymy rzadziej i ta opowieść zwykle ma mniejszą moc. Bo przecież podczas wojny były tak skrajnie trudne warunki sanitarne, żywieniowe, epidemiologiczne i każde inne, że ogromna śmiertelność dzieci wydaje się oczywista. I rzeczywiście, w obozach dzieci były narażone na śmierć dużo bardziej, niż dorośli – przynajmniej te dzieci, które mogły pracować. Bo dzieci bezproduktywne, zbyt małe, chore, słabe, by pracować, nie miały na przeżycie praktycznie żadnych szans. A dzieci chore psychicznie?
Niemcy w latach 30. i pierwszej połowie lat 40. nie uważali chorych psychicznie za ludzi. Dla nas to brzmi jak koszmarny żart, ale naprawdę tak było. Poważni ludzie, absolwenci poważnych uniwersytetów byli w miarę zgodni co do tego, że Murzyn, Żyd, Słowianin, Cygan nie są ludźmi, mimo że pozornie przypominają ten sam gatunek, który reprezentują Niemcy. Chorzy psychicznie według tej samej nauki, zwanej wówczas i później eugeniką nie mieli duszy, byli pustymi i wadliwymi pojemnikami na duszę, której z jakiegoś powodu nie było w środku. Zabicie tego pustego i cierpiącego na swój sposób ciała mogło być odczytywane jako akt człowieczeństwa. Mimo wszystko nie było łatwo przekonać rodziców niepełnosprawnych dzieci do tego, że radykalne skrócenie ich życia jest dla ich dobra. O ile Niemcy dorosłych pacjentów szpitali psychiatrycznych zwyczajnie mordowali w lasach, tak samo jak całą inteligencję, to z dziećmi, tak polskimi, jak i niemieckimi, robili to wszystko w białych rękawiczkach. Schemat podawania leku, który musiał doprowadzić do śmierci był prosty i na tyle wiarygodny, że w powojennych, rzadkich procesach obrońcy mogli skutecznie dowodzić niewinności swoich klientów.
Błażejowska opisuje trzy miejsca, w których podczas wojny Niemcy mordowali pacjentów chorych psychicznie, a przynajmniej oficjalnie posiadających takie diagnozy: szpital psychiatryczny w Gostyninie, dom opieki w Śremie i dziecięcą klinikę psychiatryczną w Lublińcu. Autorka opowiada o wszystkich trzech kategoriach ofiar, od niesamodzielnych seniorów, przez osoby dorosłe chore psychiczne, do niepełnosprawnych dzieci. Każdy z tych trzech rozdziałów ma swoją dynamikę. Widać wyraźnie, że autorce najbardziej serce drżało, kiedy myślała i pisała o dzieciach.
Skończyłem czytać tę książkę kilkanaście godzin temu. Z rozdziałów poświęconych dorosłym, nie pamiętam nic. Rozdział opowiadający o Lublińcu zapamiętam na długo. Gdyby „Bezduszni” mieli tylko ten jeden, blisko dwustustronicowy rozdział, powiedziałbym, że to reportaż na miarę Kapuścińskiego. Ale tak nie jest. Zanim zostaniemy zaprowadzeni do Lublińca, będziemy zmuszeni zajrzeć do Gostynina i Śremu.
Błażejowska jest ewidentnie dzieckiem prasy: myśli i pisze w kategoriach magazynu weekendowego, może tygodnika, może miesięcznika, ale nie książki. Stąd nieprawdopodobne nagromadzenie mikropodrozdziałów obejmujących dwie-trzy strony, stąd rytm opowieści pozwalający na przełknięcie każdego kęsa fabuły w ciągu kilku chwil. Doświadczenie prasowe każe autorce wciągać czytelnika do opowieści pokazywaniem pozornie (a czasem naprawdę!) nieistotnych szczegółów, autorskiej, dziennikarskiej „kuchni”. Jedni to lubią, innych takie zabiegi mogą drażnić, ale na pewno trzeba oddać Błażejowskiej dobry, rzetelny warsztat dziennikarski.
Gdyby ktoś z tych refleksji próbował wyciągnąć wniosek, że „Bezduszni” to książka o dyskusyjnej wartości, myliłby się. Kalina Błażejowska napisała rzecz bardzo ważną, ale przecież ważnych książek, których nie da się czytać, są setki. Ta akurat jest nie tylko ważna, nie tylko dobra merytorycznie, ale też po prostu świetnie napisana. Przynajmniej trzeci, najdłuższy rozdział taki właśnie jest. Mi to wystarcza, żeby „Bezduszni” byli w moim osobistym rankingu w pierwszej piątce tegorocznych tytułów.