Czekałem na tę książkę z dużym zainteresowaniem. Nie dlatego, że Michał Tabaczyński wydaje mi się wyjątkowo predestynowany do objawienia jakiejś nieznanej prawdy o moim mieście, ale z powodu jego niezaprzeczalnej erudycji i uroczego, ale też całkiem uzasadnionego, przeświadczenia o posiadaniu legitymacji do reprezentowania poglądów, czy raczej dogmatów, sporej części moich współziomków. Byłem więc jak sądzę jednym z pierwszych czytelników „Kieszonkowej metropolii”.
Książka, którą można przeczytać w jeden, może dwa wieczory, zabrała mi blisko tydzień. Rzuciłem się łapczywie do lektury. Chciałem czytać, polemizować, poznawać. I z przykrością patrzyłem, jak ta pasja stygnie. „Kieszonkowa metropolia”, niestety, nieco mnie zawiodła. Niestety, bo jeśli jest po tej nowoczesnej, uśmiechniętej stronie Brdy ktoś, z kim polemika mogłaby być przyjemnością, a nie katorgą, to tym kimś mógłby być właśnie Michał Tabaczyński.
Bydgoszcz nie jest łatwym, jednowymiarowym miastem. W tej cudownie splecionej historii miasta wykuwały się postaci, charaktery, wydarzenia i emocje o niespotykanej barwie, nie tylko brunatnej i krwistej, choć rzeczywiście bydgoska ziemia regularnie i obficie spływała posoką. Żeby zrozumieć Bydgoszcz, trzeba dystansu, należy nieco odsunąć głowę i spojrzeć jeszcze raz. Inaczej niestety wizjer zachodzi parą ideologii. Niezbędny jest dystans czasowy, bo jak inaczej zrozumieć cały dwudziesty wiek, bez odniesienia do wcześniejszych wydarzeń? Koniecznie trzeba też odsunąć na moment siatkę dzisiejszych dogmatów i przesądów, żeby nie pomylić ofiar z katami. Próba zatarcia różnicy między mordowanymi w biały dzień na Starym Rynku czy w fordońskiej Dolinie Śmierci Polakami, a doprowadzanymi w ubeckich umieralniach do głodowej śmierci Niemcami i bydgoskimi folksdojczami jest moim zdaniem nieporozumieniem nie tylko ze względu na skalę zjawiska i jego przyczyny. Próba równania niemieckiego nazizmu i polskiego, chwilami bardzo zwichrowanego i zanurzonego w karykaturalnym obłędzie nacjonalizmu musi otrzeć się o groteskę. Bo jak stawiać na jednej szali miliony zamordowanych ludzi z trącą o dno narodowego szamba antysemicką paranoją „Szabes kuriera”?
Byłem ciekaw, jak autor „Kieszonkowej metropolii” opowiedział własną historię Bydgoszczy. Bo jestem przekonany, że to ludzie są ważni, ludzie i ich przeplatające się narracje tworzą misterną siatkę miejskiej tożsamości. Rozczarowałem się. Oczekiwałem sięgnięcia głębiej nieco niż tylko liźnięcia po wierzchu i polania sosem o aktualnie najpopularniejszym smaku.
Pamiętam dobrze, a jesteśmy z Michałem z tego samego pokolenia, jak na ulicy Jesionowej, tam gdzie dzisiaj jest kościół, z ziemi wychodziły kości. Było to dla nas, dzieciaków ze Szwederowa, zupełnie naturalne. Wojna, która była i ta, której się spodziewaliśmy, bo przecież te okropnie hałasujące samoloty z pobliskiego lotniska służyły wyłącznie temu, żeby ściągnąć na nas uwagę i finalnie przykryć wszystko atomowym grzybem. I te połamane czaszki, te kości, które wyłaziły spod ziemi na Jesionowej wyznaczały oś dziecięcej narracji.
W mojej klatce mieszkali wszyscy. To był blok, zwykły blok przy Konopnickiej. W jednej klatce mieliśmy bogate, żydowskie małżeństwo, które posiadało kolorowy telewizor i zapraszało sąsiadów na filmy, mieliśmy spolszczonych do cna Niemców, ormowców i Solidaruchów kitrających ulotki z piwnicy, no i oczywiście zwykłych mieszkańców: pijaków, robotników, inteligentów. Taka była Bydgoszcz, którą pamiętam z dzieciństwa. A Michał? „To migawki mojego dzieciństwa. SIlne ręce pilota, biorące kolejnych chętnych pod pachy, żeby umieścić ich w kokpicie miga stojącego przed hangarem na lotnisku w czasie szkolnej wycieczki. Dobrotliwa i poorana zmarszczkami twarz weterana, który przyszedł na pogadankę do mojej Szkoły Podstawowej imienia XX-lecia PRL-u”. I tak dalej. Może rzeczywiście mamy aż tak różne perspektywy?
Nie robię zarzutu z tego, że „Kieszonkowa metropolia” to świadectwo osobliwego pociągu do samobiczowania, nazywanego przez część publicystów pedagogiką wstydu. Dzisiaj to już nieco przemijająca, lekko trącąca myszką, ale wciąż popularna w pewnych środowiskach narracja. Muszę jednak zaprotestować przed zniekształcaniem świata tak bardzo, że wypływamy na szerokie wody manipulacji.
To oczywiście prawda, że Niemcy wymordowali bydgoskich Żydów, a po wojnie byli więzieni i mordowani w Potulicach, Zimnych Wodach i innych miejscach. Oczywiście nie zawsze byli to ci sami Niemcy, można zaryzykować tezę, że w głównej mierze byli to zupełnie inni Niemcy, bo przecież nie malutkie dzieci i zwykle nie kobiety stały za zbrodniami września 1939 roku i późniejszymi. A kto był sprawcą powojennych cierpień Niemców i tych, których z różnych przyczyn brano za Niemców? Dla autora „Kieszonkowej metropolii” to Polacy, duchowi bracia syjamscy tych, którzy z piachów Bełżca wydłubywali złote, żydowskie zęby i inne kosztowności. I pisze Michał o lekarzu, który w powojennych Potulicach robił więźniom rzeczy straszne. Nie wspomina jednak słowem, że ten lekarz to opisany przeze mnie szczegółowo w książce „Funkcjonariusze piekła” Żyd, który mścił się w ten sposób za to, że Niemcy w łódzkim getcie wymordowali mu całą rodzinę. Bywa, że prawda psuje pewien zamysł, koncept narracyjny. Ale miał rację Mackiewicz: tylko prawda jest ciekawa.
Manipulacją jest lament nad niemieckimi ofiarami, a przechodzenie do porządku dziennego nad pogromem, jaki spotkał polskich mieszkańców miasta. Zresztą nie tylko jesienią 1939 i nie tylko lokalnie, bo samo posiadanie Bydgoszczy w metryce bardzo często nawet w odległych obozach koncentracyjnych było przepustką do karceru, karnej kolony, tortur i szargania resztek godności. A połączenie bydgoskiego pochodzenia z koloratką lub przynależnością do szeroko rozumianej elity, bywało wyrokiem śmierci. Czy losy takiego wroga publicznego numer jeden, naznaczonego bydgoskim i katolickim piętnem, nie są co najmniej równie ciekawe, co historia zamroczonych antysemickim szaleństwem wariatów sprzed wojny?
Bydgoszcz postrzegana jako miasto Polaków ociekających nienawiścią do obcych jest dużym nieporozumieniem. Było to miasteczko prowincjonalne, jakich mnóstwo. Nie lepsze, ale i nie gorsze od innych. Ot, zwykła mieścina, w której żydowskie chłopaki ganiały się z polskimi łobuzami, a niektóre co bardziej rozmiękczone głowy mantrowały antyżydowskie zaklęcia na bieżąco tłumaczone z niemieckiego. „Szabes kurier”, którego równie obszerne, co podłe fragmenty cytuje Michał Tabaczyński, to był przecież margines mniej czy bardziej skutecznie wciskany w wąziutką niszę nie tylko przez sądy i elity, ale także przez samych czytelników, którzy zwyczajnie nie kupowali tego periodyku, w efekcie czego był on permanentnie pod kreską. Stawianie znaku równości między de facto rządowym „Der Stürmerem”, a niszowym „Szabes kurierem” można i trzeba traktować jako monstrualnie nieporozumienie. Szkoda, że autor nie zechciał na poważnie rozważyć tego, co i jak się zmieniało w postrzeganiu Innego na przestrzeni kilkunastu międzywojennych lat. Świetnie zarysował to zagadnienie choćby dr Tomasz Ceran w książce opowiadającej o zbrodni pomorskiej. Nie doczekaliśmy się jeszcze analizy tego zjawiska na miarę rozważań Hannah Arendt, ale powinniśmy wciąż na to liczyć. Bo taka właśnie prawda jest ciekawa.
„Kieszonkowa metropolia” to na szczęście nie tylko samobiczowanie i odwracanie oczu od niewygodnych obrazów. Kilka rozdziałów czytałem z ogromnym zainteresowaniem. Nie wiedziałem dotychczas o tym, jaką rolę odgrywało moje miasto na ezoterycznej mapie świata, z dużą przyjemnością czytałem zwierzenia ujawniające botaniczne fascynacje autora. Jednak to trochę mało, żeby książka powalczyła o rozpętanie dyskusji na temat tożsamości i być może także przyszłości miasta.
Szkoda też, że jest taka luka między okresem międzywojnia i powojennych dramatów, a latami siedemdziesiątymi. Oczywiście nie mogę nikomu narzucać własnych pasji, czyli chęci zrozumienia tego, co się działo podczas niemieckiej okupacji i później, kiedy „umacniano” władzę ludową, ale ta dziura w opowieści rzuca się oczy. Można przecież było zarysować, nie sugerując broń Boże analogii do dzisiejszych realiów, jaka była Bydgoszcz lat 50. widziana oczami choćby Jana Góreca-Rosińskiego. „Bydgoszcz jest kulturalnym arywistą, biurokracja też jest zrodzona z tych słoi i mimo ogromnego awansu i rozwoju miasta – nie tak prędko oddychać będziemy autentycznym klimatem kultury dojrzałej i przeżywanej autonomicznie. Nasi rodzimi Dyzmowie czują się najlepiej w enklawie lokalnej kultury, a parasol biurokratyczny zapewnia im długowieczność” – mówił poeta w rozmowie z drugim poetą, Dariuszem Tomaszem Lebiodą. Można by porozmawiać o tym, czy coś się przez te lata w Bydgoszczy zmieniło. Tyle tylko, że wówczas dyskusja mogłaby zejść na inne tory.
Niewiele jest na temat Bydgoszczy książek wartych uwagi, takich, które można sprezentować przybyszowi z innego świata i liczyć na to, że będzie mu łatwiej zrozumieć nasze miasto. Czy do tego, nader skromnego, zbioru dołączy „Kieszonkowa metropolia”? Czas zweryfikuje, ale obawiam się, że dla jednych będzie to książka zbyt małostkowa, dla innych za bardzo osobista. Dla mnie to doskonałe świadectwo sprawności językowej autora, a przy okazji świetny przykład narracji, która dzisiaj na szczęście jest już u schyłku popularności.