„Szczelina Jeleniogórska”. Część I: Początek
- Redakcja
- Data:2024-01-06
- Kategoria:II wojna światowa
Prócz „Złotego Pociągu” pod Wałbrzychem, skarbów poszukiwanych pod piechowicką górą Sobiesz, wielopoziomowych podziemnych korytarzy w Górach Sowich i złota Wrocławia warto przypomnieć, że w Polsce istnieje jeszcze jedna, zagadkowa legenda skarbowa. Chodzi o „Szczelinę Jeleniogórską”, legendarne miejsce w pobliżu Jeleniej Góry, które skrywać miało od wojny niewyobrażalne wprost bogactwa. Warto przypomnieć młodszemu pokoleniu czytelników i poszukiwaczy okoliczności tej historii.
„Szczelina” to wielowątkowa historia skarbowa, święty Graal poszukiwaczy i Eldorado dla piszących o niej dziennikarzy. Czym było jej sedno? Pod koniec II wojny światowej, gdzieś w Sudetach miał zostać ukryty pod ziemią ogromny skarb. Ciężarówki wypełnione skrzyniami wjechały pod ziemię, wlot zawalono a świadków rozstrzelano. Wewnątrz makabrycznego schowka miały znajdować się niebotyczne depozyty: złoto, obrazy śląskich malarzy, liczne kosztowności. Pomiędzy nimi schowane były prawdziwe arcydzieła: jajka Fabergé – cud techniki jubilerskiej z carskiej Rosji, warte współcześnie wiele milionów dolarów. W połowie lat 90-tych ktoś na ów schowek natrafił, wyszabrował część skarbów, próbował sprzedać; potem rzekomo zginął przez nie człowiek, do akcji wkroczyło państwo, wysłało swoje służby i zaczęła się nagonka na znalazców. Sprawa przycichła i przeniosła się na łamy prasy, książek i internetu, gdzie obrosła mitami i niedopowiedzeniami. Tak zaczęła powstawać legenda….
Gdzie jest jej początek? Kiedy w 2014 roku zacząłem badać fenomen „Szczeliny Jeleniogórskiej”, sprawa żyła w internecie na co najmniej 6 forach i 4 blogach. Dość łatwo odnaleźć można było kilka artykułów prasowych, które kopiowane były przez popularne portale informacyjne. Najczęściej „Szczelina” pojawiała się w połączeniu z sensacyjnymi dodatkami jak: „eksploracja”, „poszukiwacze”, „mityczna”, „tajemnicza”, „słynna”, czy „poniemiecka”. Kontekst „skarbowy” był więc przeważający. Kiedy pozbierałem opinie na jej temat to rozkładały się one mniej więcej po połowie na przychylne sprawie i te całkiem negatywne. Z jednej strony czytałem więc, że „Szczelina to legenda, która już lata temu zaczęła żyć własnym życiem”, lub że jest to „romantyczna bajka opowiadana przy ognisku i piwku na zlotach”, albo surowe opinie typu „ściema na resorach”, czy „historia dla ludzi bez wyobraźni”. Z drugiej strony pojawiały się opinie całkowicie odmienne, w których przebijała się spiskowa teoria dziejów: „za dużo ludzi moczyło w tym palce i jest blokada informacyjna na temacie” lub, że sprawa jest tuszowana przez służby”. Ludzie spierali się wściekle o „Szczelinę” na forach, blogach i w komentarzach pod artykułami, ale wszyscy wciąż poruszali się w sferze domysłów, brakowało rzetelnej weryfikacji najprostszych nawet faktów. Dość powiedzieć, że nie było żadnej pewności, gdzie – choćby w przybliżeniu – znajduje się to miejsce, kiedy je odkryto i co dokładnie „wyszabrowano”. Mając tak przeciwstawne argumenty na dwóch stronach szali, z ciekawością przystąpiłem do przejrzenia bardziej usystematyzowanych źródeł – pierwszych publikacji prasowych na jej temat. Po ich lekturze doszedłem do zaskakujących wniosków.
Moje badania pokazały, że „prasowa” historia „Szczeliny” zaczęła się od pewnej notatki w „Gazecie Wyborczej” z 1992 roku. „10 czerwca na aukcji Sotheby’s w Nowym Jorku, USA, będzie można kupić (jak oceniają organizatorzy, za ok. 3 mln dolarów) jubilerskie „Jajko Trofeum Miłości”, wykonane w 1905 roku na zamówienie cara Mikołaja II przez słynnego złotnika Petera Carla Fabergego. Od 1885 roku jajka Fabergego (1846-1920, urodzony w Petersburgu potomek hugenockich imigrantów, zmarł w Lozannie) były na dworze Romanowów tradycyjnymi prezentami wielkanocnymi. Warsztat Fabergego wyprodukował 54 takie cacka. Siedem uważa się za zaginione, po II wojnie światowej na rynku pojawiły się tylko cztery”. Krótko po tej aukcji, która odbiła się ogromnym echem w świecie antykwariuszy i jubilerów, w magazynie „Detektyw” ukazał się artykuł Andrzeja Popielskiego pod tytułem „Carska pisanka”. Jego autor przedstawił w nim zaskakujące informacje. W kwietniu 1992 r. polska prasa doniosła, że Dom Aukcyjny „Sotheby’s” wystawia na aukcję w Nowym Jorku klejnot: szczerozłote zdobione emalią jajko. Nie wiem, ile „Sotheby’s” osiągnął podczas licytacji za owe cacko, bo prasa nie napisała, ale startowano od 3 mln dolarów! Ale temat jajka znany był polskiej policji ze sprawy, której jeszcze nie zamknięto. Popielski opisał ze szczegółami, że chodziło o sprawę dość brutalnego morderstwa w Nowej Soli. Sąsiedzi Stanisława K. (personalia zmienione), mieszkańcy Nowej Soli, zauważyli, że w jego willi nie gaśnie światło. Rodzina 23 czerwca 1991 r., a później ekipa dochodzeniowa znalazła tam ciało 38-letniego Stanisława K., jego 18-letniego syna i 20-letniej Polki, przyjaciółki ojca. Stanisław K., człowiek bardzo bogaty, nie był wykształcony, ukończył zaledwie podstawówkę. Handlował, a często przedmiotami tego handlu były antyki i złoto. Co zginęło, nie wiadomo do końca. Na pewno dużo złota i pieniędzy. Rodzina szacowała, że gotówki mogło być nawet do kilkuset tysięcy dolarów! Na podłodze leżały złote drobiazgi, przy drzwiach wejściowych stały przygotowane do wywiezienia obrazy. Bandyci nie wzięli ich, więc albo się śpieszyli, albo znaleźli coś cenniejszego. Wśród opisywanych przez rodzinę zrabowanych przedmiotów był złoty trójkątny diadem z połączonych ażurowo starych złotych dolarów, dukatów austriackich i rubli. Było również… jajko ze złota, ok. 8-centymetrowej wysokości, inkrustowane emalią, puste w środku i zamykane półobrotem. Węższy jego wierzchołek przedstawiał niebieskie niebo, poniżej: góry ze szczytami w białej emalii. Spływały z nich złote wodospady, na złotej trawie rosły kwiaty z liściem. Ten opis przypominał robotę Petera Carla Faberge…
Andrzej Popielski, autor artykułu w „Detektywie”, jako pierwszy powiązał sprawę aukcji w Nowym Jorku z precjozami zrabowanymi w domu Stanisława K. – który tak naprawdę nazywał się Waldemar Huczko i był nieformalnym „królem” lokalnych Romów. Tą wersję zdawały się potwierdzać inni dziennikarze, jak na przykład Ewa Przybycka z „Gazety Wyborczej”, która śledziła sprawę morderstwa Cygana. Krewni zabitego twierdzą, że w skrytce było przynajmniej jedno złote jajo Faberge z kolekcji cara Mikołaja II. Informację tę potwierdził znany jeleniogórski kolekcjoner dzieł sztuki, który widział klejnot u Waldemara Huczki i nie wątpił w jego autentyczność. Konkurencyjna „Rzeczpospolita” donosiła z kolei, że nieoficjalnie mówi się, że wartość skradzionych przedmiotów sięgała nawet dwóch miliardów zł [po denominacji w 1995 r. była to równowartość ok. 2 milionów złotych – dop. KK], a wśród precjozów miało się znajdować jajo wielkanocne Fabergé. Wszystkie te materiały sugerowały wprost, że w Polsce zrabowano słynne, jubilerskie dzieło sztuki, uznawane do tej pory za zaginione.
Do kolejnego ważnego zdarzenia w sprawie „Szczeliny”, pozornie nie związanego z morderstwem Roma w Nowej Soli, doszło pod koniec 1994 roku. W słynnym kwartalniku o skarbach i poszukiwaniach „Eksplorator” ukazał się apel skierowany do polskiego rządu, którym kierował w tym czasie Waldemar Pawlak: W ostatnim czasie Polskie Towarzystwo Eksploracyjne, mając na uwadze umożliwienie dalszego rozwoju poszukiwań, wystosowało list otwarty do rządu premiera Pawlaka, o zmianę niektórych przepisów, utrudniających, a niekiedy nawet uniemożliwiających działania poszukiwawcze. Zarząd PTE we Wrocławiu, zgodnie z wytycznymi Walnego Zgromadzenia, oraz w imieniu grupy indywidualnych poszukiwaczy, zwraca się z uprzejmą prośbą do Pana Premiera o spowodowanie zmian niektórych postanowień aktualnie obowiązującej ustawy o ochronie dóbr kultury i muzeach. Uwagę zwracał głównie fragment zdania jakoby do PTE zgłosiła się „grupa ludzi” z pewną sprawą. Jaka to była sprawa można było wyczytać między wierszami nieco dalej: PTE dysponuje informacją o dotarciu przez kilkuosobową grupę poszukiwaczy do rozległej sztolni, dobrze ukrytej, zawierającej dzieła sztuki i wyroby ze złota i bursztynu. Część złota została przetopiona, wartościowsze pierścienie i sygnety wywiezione do RFN, zaś bursztyn pocięty na koraliki. Ponieważ działalność ta mogła stać się niebezpieczna, przez [swoich] pełnomocników grupa zwracała się do wojewody jeleniogórskiego z ofertą wskazania sztolni za 45% wartości znaleziska, i niedociekania tego, co już zostało wydobyte. Brak decyzji władz sprzyja dalszej grabieży. Z publikowanego materiału wynikało więc, że bliżej nieznany „ktoś” dostarczył informację o rozległej sztolni do PTE i zależało mu na wystąpieniu z wnioskiem do premiera polskiego rządu, ponieważ najwyraźniej ich wcześniejsze próby z władzami wojewódzkimi nie dały satysfakcjonujących rezultatów. Zastanawiający był fragment o tym, że działalność ta mogła stać się niebezpieczna, który sugerował, że anonimowi poszukiwacze mieli jakieś problemy z opróżnianiem ukrytej sztolni. Rzeczywiście, w 2014 roku udało mi się dotrzeć do byłego wojewody jeleniogórskiego, który potwierdził w autoryzowanej rozmowie, że… do takiego spotkania doszło. Oferta złożona wojewodzie jeleniogórskiemu wskazywała, że część dzieł sztuki i wyrobów ze złota została już wydobyta, a poszukiwacze niespecjalne chcieli się chwalić szczegółami.
Czytając tekst z kwartalnika „Eksplorator” nie zdawałem sobie na początku sprawy w jaki sposób ów przedziwny apel powiązany jest z zabójstwem Cygana, ale szybko miałem się o tym przekonać. 21 listopada 1995 roku, ukazała się kolejna istotna publikacja, która rzucała więcej światła na te dwie sprawy. Był to artykuł Ryszarda Wójcika, znanego dziennikarza i dokumentalisty, pod tytułem Rembrandt w lochu, który ukazał się w popularnym czasopiśmie „Nowy Detektyw”. Wójcik opisywał, że w jego redakcji pojawił się tajemniczy informator, który przekazał mu następujące informacje: Jest stuprocentowo pewne odkrycie ogromnego „depozytu” ukrytego w podziemnym bunkrze w końcowych tygodniach wojny. Znajdują się w nim w głównie dzieła sztuki, obrazy, rzeźby, a także kosztowności z muzeów Ukrainy oraz Rosji. Podziemie jest tak obszerne, że stoją tu samochody ciężarowe i wojskowe gaziki, z ładunkami wciąż nie rozpoznanymi. Jeden z odkrywców bunkra wszedł – sam – do jego wnętrza po linie, przez wąski komin wywietrznika. Lina była za krótka, ale to, co ujrzał, zaparło mu dech w piersi: brązy, srebra i złoto migotały z daleka w świetle latarki… Za drugim razem, gdy przyszedł ze wspólnikiem, ujrzeli trupy kilkunastu oficerów niemieckich, jeden, zapewne samobójca, siedział za kierownicą auta z pistoletem w dłoni… Czytelnicy zauważą, że po raz pierwszy pojawił się w tym materiale intrygujący opis rzekomo ukrytych w podziemiach pojazdów oraz martwych oficerów niemieckich. Te dwa sugestywne symbole – ciężarówka i martwy generał – na długo stały się znakiem rozpoznawczym „Szczeliny Jeleniogórskiej”. Dodajmy od razu dla jasności, że sama nazwa (Szczelina) miała się dopiero pojawić i w momencie powstawania artykułu Wójcika nie była jeszcze używana w prasowym światku obiegu.
Po tekście Wójcika jeszcze raz przeanalizowałem treść listu otwartego PTE z 1994 roku, porównując go do relacji informatora dziennikarza z listopada 1995 r. Skąd mogłem mieć pewność, że PTE i informator mówili o tym samym miejscu? Przecież Dolny Śląsk, ze swoją bogatą historią górniczą, był i jest podziurawiony niczym szwajcarski ser i nietrudno tutaj o podziemne bunkry i rozległe sztolnie. Odpowiedzi kryły się w ostatniej części artykułu Wójcika, które wskazywały, że to dokładnie ci sami ludzie prosili o publikację apelu przez PTE jak i odwiedzili redaktora Wójcika. Jak sprzedać Rembrandta? – pyta Numer Jeden [informator – dop. KK]. To nie inkrustowane jajko ze złota ani krzyżackie monety czy słoik z rublówkami. Wydostanie się takiego obrazu na powierzchnię, wystawienie go na aukcję – to pewna wpadka dla znalazcy. A bunkier kryje podobne dzieła sztuki najwyższej klasy! Jak więc rozgryźć ten problem? Obaj znalazcy – bo dziś jest ich dwóch – czują się nieszczęśliwi: mają zbyt wiele, by móc to odsłonić. Coś już uszczknęli, więc wobec prawa nie są w porządku. Z Niemcami nie chcą mieć kontaktu – boją się kuli w plecy. Jeden z nich stale przebywa za granicą, próbuje to i owo spieniężyć, a ten drugi – szuka dziury w betonowym polskim prawodawstwie, rozpytuje dziennikarzy, odwiedza nawet Polskie Towarzystwo Eksploracyjne we Wrocławiu (…) Z biegiem miesięcy sprawa staje się coraz bardziej jawna, ale ani na jotę nie bliższa rozwiązania…
To jednak nie wszystko. Informator Ryszarda Wójcika miał dla niego pewien ciekawy dokument. Otrzymałem brulion „Porozumienia wstępnego”, z jakim chcą wystąpić nieszczęśnicy do… rządu: Pkt. 1 Przypadkowi znalazcy spodziewają się dobrodziejstwa za wskazanie miejsca depozytu, oczekują zadośćuczynienia w wysokości 20 proc. ceny aukcyjnej. Pkt. 2. Znalazcy chcą do końca pozostać anonimowi, co jest wymogiem ich bezpieczeństwa osobistego i prawnego. Pkt. 3. Strona Rządowa zobowiązuje się zabezpieczyć pod każdym względem ochronę znaleziska, jak i konieczny transport oraz uszczegółowioną inwentaryzację ostatecznej wyceny (…) Dziennikarz tak łatwo nie uwierzył swojemu informatorowi, o czym świadczyć może fragment ich rozmowy przytoczonej w artykule: – Chce pan, aby polskie prawo wynalazło furtkę dla 2 awanturników, którzy mają dużo do zaoferowania? – pytał Ryszard Wójcik. – Czy 80 proc. to mało dla państwa? Tu chodzi o miliardy dolarów! – Prawo nie jest z gumy. Wielki pieniądz nie może kruszyć autorytetu. To niemoralne. – To niech pan czyni, redaktorze, co w pańskiej mocy, by te skarby nie uciekły z Polski, by przez zatkanie szybu wentylacyjnego – nie ucierpiały…- Ja czynię, co mogę, drogi panie. Ja o tym piszę (…)
Historia tego spotkania miała swój dalszy ciąg, opisany w książce Ryszarda Wójcika Łowcy skarbów z roku 1997. Jeden z rozdziałów nawiązywał do spotkania dziennikarza ze swoim informatorem i opisywał dalszy ciąg poszukiwań podziemnego bunkra. Dziennikarz otrzymał nietypową misję od swojego szefa, nieżyjącego już biznesmena i wydawcy „Nowego Detektywa” Józefa Śniecińskiego. – W sąsiednim pokoju siedzi ktoś, kogo znam z czasów PRL jak zły szeląg, dawny funkcjonariusz wiadomych służb, ale nie z tych drobnych cwaniaczków, co łapią byle okazję dla łatwego grosza… On mówi, że chce mieć we mnie pośrednika do rozmów z rządem na temat znaleźnego przy skarbie liczonym na miliardy dolarów, rozumiesz? Wie, że się kręcę w wysokich sferach, znam ministra finansów, muszę znać, bo firmę mam taką i wydawnictwo odpowiednie, wie, że pracują dla mnie prawnicy pierwszej ligi, więc przyszedł z propozycją, bym dał zaufanego dziennikarza, który pojedzie z nim do Szklarskiej Poręby i tam na miejscu spisana zostanie oferta znalazców tunelu, skierowana do instancji rządowej. Niech określą, ile z tego chcą mieć i na jakich warunkach się ujawnią do podpisania kontraktu. Kto wie? Może oni coś naprawdę odkryli. Wójcik ponownie nie krył swojego sceptycznego podejścia do sprawy. – Sami nie próbują wydobyć? – Próbują i nawet wydobywają. Złoto, kosztowności, drobiazgi. Już dwa lata to robią. Dwaj z nich wynieśli się do Szwajcarii, a dwaj są na Śląsku. Ostatnio jednak prasa zachodnia ujawniła jakąś aferę z jajkiem Fabergé, cackiem ze złota, obsadzonym kamieniami. (…) „jajko” było u nas na Śląsku u pewnego Cygana, w lodówce… Znaleźli Cygana z obciętą głową (…) Wiadomo, z jakiej kolekcji pochodzi to „jajko” – ślad hitlerowskiego rabunku dokonanego w Rosji wiedzie na Dolny Śląsk. Po nitce do kłębka… dżentelmeni pietrają się, że już żadne z dzieł sztuki, które mają w tunelu, nie pójdzie do handlu, a pieniądz wietrzą w tym ogromny!
Dziennikarz najwyraźniej dał się przekonać, ponieważ rzeczywiście pojechał do Szklarskiej Poręby, by odwiedzić tajemniczego złego szeląga, któremu w swojej książce nadał pseudonim „Krzywym”. Jego wizyta w willi tej tajemniczej persony była zgoła dziwaczna. Z błogosławieństwem i delegacją podpisaną przez Śniecińskiego wyjechałem z Krzywym do Szklarskiej Poręby Dolnej. Pojechałem, rzecz jasna, bez broni i bez własnej obstawy. Zaufałem Śniecińskiemu, że w razie czego Krzywy zadba o mnie i o własną skórę. Krzywy na miejscu już pierwszego dnia odkrył, że mam w torbie mały mikrofon z mikrokasetą na dziewięćdziesiąt minut w środku. Gdy wyszliśmy z jego rezydencji – willi na spacer do lasu, rzekomo „pomylił” moją torbę ze swoją. Zauważyłem, że kasetę mam odwróconą, nic na niej nie było jeszcze nagrane. Potem przez cztery dni czekaliśmy na łącznika. Piątego dnia łącznik się zjawił w asyście kierowcy, który pozostał w samochodzie, schowany za ciemnymi szkłami okularów. Fotografował mnie zza szyby swego auta. Miał z pewnością odbiornik, który przejmował głosy naszej rozmowy prowadzonej na poddaszu willi. Łącznik przedstawił się jako kapitan Jagodziński. Pracował „w czwórce”, tzn. w czwartym wydziale Służby Bezpieczeństwa. (…) Zaproponowałem, że może tymczasem wyklepiemy na maszynie jakiś choćby przybliżony projekt oferty dla rządu, po co marnować tyle czasu. Obaj dżentelmeni zgodzili się na to z pewnym oporem. Powstał dokument, którego oryginał znajduje się u Krzywego w Szklarskiej Porębie, kopię przepisaną na mojej maszynie z dyktafonu wręczyłem Śniecińskiemu, a w jakiś czas później udostępniłem ją panu Lewickiemu, redaktorowi „Nowego Detektywa”… Prawie 20 lat od tych wydarzeń postanowiłem odtworzyć te wydarzenia, docierając do świadków i dokumentów, co doprowadziło mnie do zaskakujących wniosków. Zarówno „Krzywy” jak i „kapitan Jagodziński” to były realnie istniejące osoby, choć występujące pod pseudonimami, dokładnie takie, jak je przedstawiał Wójcik.
W roku 1997 ukazała się jeszcze jedna publikacja prasowa. Jej autorem był Marek Chromicz, współpracownik lokalnych „Nowin Jeleniogórskich”. 14 października ukazał się tekst zatytułowany Góry pełne skarbów, w którym autor opisał kilka aktualnych w tym okresie spraw „skarbowych” – począwszy od poszukiwania pociągu na górze Sobiesz w Piechowicach, prace w Bolkowie, rzekomy schowek w górze Wielisławka, kopalnie miedzi w Miedziance, Zakręt Śmierci w Szklarskiej Porębie, kończąc na domniemanym skarbie na zamku Świny. Pod koniec artykułu znów pojawia się znajoma sprawa „Szczeliny”: Wydaje się, że jednym z materialnych dowodów na to, że w Sudetach naprawdę warto szukać, jest historia skrytki w okolicach Lubomierza, którą kilka lat temu ktoś opróżnił. W miejscowym klasztorze pod koniec wojny przez pewien czas funkcjonowała swoista „rozdzielnia” skarbów zwożonych na ten teren zarówno z terenu Rzeszy, jak i ze Wschodu. Ten właśnie majątek ukrywany był w okolicy. Wśród wielu niezwykle wartościowych rzeczy, jak twierdzi mój rozmówca, były tam także jajka Faberge, niezwykłego kunsztu dzieło sztuki jubilerskiej, wykonane na zlecenie petersburskiego dworu cesarskiego. Dwa lata temu jedno z tych jajek nagle pojawiło się na londyńskiej aukcji, a przybyło tam podobno wprost spod Lubomierza. Z zachowanego opisu tego, co składowano w klasztorze wynika, że właśnie stąd jajko to musiało wywędrować w świat. Od odkrywców skarbu za 70 tys. DM kupił je podobno pewien Cygan, którego kilka dni później znaleziono martwego w okolicach Zielonej Góry. Mój rozmówca twierdzi, że rozmawiał z ludźmi, którzy mieli je w ręce. W tym schowku było wiele dzieł sztuki, m.in. obrazy Willmanów. Jeden z nich wystawiono na sprzedaż we Wrocławiu, co UOP podobno wykorzystał do zastawienia pułapki. Niestety, nikt obrazu ani pieniędzy nie odebrał. W schowku tym było wiele rzeczy wschodniego pochodzenia, dzieł sztuki, biżuterii, a nawet zabytki rzymskie. Były tam nie tylko monety, ale i złote zęby, zapewne pochodzące z obozów zagłady. W schowku znaleziono też zastrzelonego niemieckiego generała z teczką przykutą do ręki, zastrzelonych żołnierzy, a także auto osobowe wraz z zastrzelonym kierowcą. Łącznie śmierć w tym schowku poniosło kilkanaście osób. Zdaniem mojego informatora w tę sprawę zamieszani są bardzo konkretni ludzie… Warto zwrócić uwagę, że po raz pierwszy pojawia się w tej historii wątek klasztoru w Lubomierzu (jest tam tylko jeden taki obiekt – klasztor sióstr benedyktynek, składający się z kościoła parafialnego pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i św. Maternusa, budynku klasztoru, plebanii i domu opata). Pojawia się również londyńska aukcja, do której miało dojść zaledwie dwa lata temu, a więc około 1995 roku. Czyżby w „Szczelinie” miało być więc więcej niż jedno drogocenne jajko?
Wróciłem do apelu PTE i projektu umowy z rządem, który redaktor Wójcik spisywał w willi w Szklarskiej Porębie. Analizując powyższe teksty doszedłem do zaskakujących wniosków. W obu tych tekstach od samego początku tkwiła intrygująca kwestia, która powodowała, że dramatyczne opowieści o schowku i jego zawartości… mogły być prawdą. Skąd bowiem grupa nieformalnie zorganizowanych obywateli mogła wiedzieć, że znalezisko zostało ukryte przez Niemców u schyłku wojny? Skąd mogli być tego na tyle pewnym swego odkrycia, aby odwiedzać wojewodę i wpisać to do formalnego projektu umowy ze Stroną Rządową?
Moim zdaniem odpowiedź była zarówno prosta jak i szokująca. Znalazcy mogli to tym wiedzieć dlatego, że skrytka naprawdę istniała i znajdowały się w niej rzeczy, które powyższe fakty bez wątpienia potwierdzały.
C.d.n.
Powyższa publikacja została opracowany na podstawie książki autora „Skarb generała. Na tropie tajemnic Szczeliny Jeleniogórskiej”, wydanej w 2015 przez Wydawnictwo Technol.
Krzysztof „Czarny” Krzyżanowski